Hilary Armstrong is a literature student at U.C. Santa Barbara and a Longreads intern. She recently shared six stories for the science-fiction newbie, and a reading list for Fantasy Newbies. These stories offer a little breadth, a little curiosity, and a little levity to the idea of artificial life. * * * 1. There Will Come […] Robots in literature. Artificial humans and autonomous artificial servants have a long history in human culture, though the term Robot and its modern literary conception as a mobile machine equipped with an advanced artificial intelligence are more fairly recent. The literary role of artificial life has evolved over time: early myths present Z Wikicytatów, wolnej kolekcji cytatów. (1921–2006) – polski pisarz , eseista, futurolog i. (Czytelnik, Warszawa 1970) Opowieści o pilocie Pirxie. Opis: Burns w rozmowie z Pirxem. (Wyd. "Pośród gwiazd", Mateusz WyszyńskiTekst znalazł się w antologii "Granice nieskończoności" inicjatywy Zapomniane Sny.Antologia do pobrania tutaj: https://www. Napisz opowiadanie science fiction dotyczące Twojej okolicy (wiecie jakieś opowiastki o gościach z kosmosu itp.) Mniej więcej 0,5-1 strona A4. Pilne!!! Daje Naj!! Pierwsze wydanie "Bajek robotów" ukazało się w 1964 roku. Cykl zawiera sześć opowiadań łączących motywy fantastycznonaukowe z bajkowymi. W świecie science-fiction, rządzonym prawami fizyki pojawiają się smoki, rycerze i królowie, a bohaterów spotykają znane raczej z klasycznych opowieści przygody. . Najlepsza odpowiedź blocked odpowiedział(a) o 11:59: Marcel został oddany do domu dziecka jak miał 4 lata , ale nigdy niemógł się przystosować . pewnego dnia narysował swojego przyjaciela ''ufoludka'' którego nazwał sam , tak bardzo zamażżył żeby był prawdziwy że ten wyskoczył z kartki . wtedy zaczeły dziać się dziwne rzeczy Odpowiedzi anusska odpowiedział(a) o 20:40 Pewnego dnia rodzeństwo - Marcel i Weronika - poszło na spacer. Natknęli się na bardzo dziwną jaskinię, której mimo wcześniejszych przechadzek przez las, nigdy nie zauważyli. Okazało się, że jest to wejście do podziemnego świata, którym od tej pory mieli władać... blocked odpowiedział(a) o 13:20 pff.! cuś w stylu robotów co? wiem.. też to mam ;/ nie mam pomysłu.. dołączam się do pytania.. no nie wiem moze cos w stylu gwiezdne wojny z mieszanka harego potera(nie wiem jak to sie piesze bo tego nie czytam i nie ogladam) blocked odpowiedział(a) o 13:50 chodzi o to że to opowiadanie mam mieć jakiś cel.. np. jak masz opowiadanie o robotach które muszą słuchać króla robota a on jest zły,, a nic nie mogą zrobić to pokazuje to lata niewoli polski.. tak żeby nic ci nie mogli zrobić i udowodnić a jednak wiadomo o co chodzi.. POMOCY! hehe tez myslalam zeby napisac opowiadanie o chłopcu, ktory nazywal sie Marcel . xD Uważasz, że ktoś się myli? lub Często w różnych kontekstach słyszymy o robotach. O tych najnowszych napiszę niebawem, dzisiaj jednak chciałbym powiedzieć kilka słów o historii tych zadziwiających maszyn. Słowo „robot” zagościło najpierw w literaturze, gdyż na długo przed zbudowaniem pierwszej maszyny godnej tego, by być nazwaną robotem – o tworze tego rodzaju pisał (w 1923 roku) Karel Čapek w dramacie (Rossumovi Univerzální Roboti). Drugim literatem, którego nazwisko związane jest z robotyką, jest Isaac Asimov, którego opowiadanie Runaround z 1942 roku uważane jest także za profetyczną zapowiedź ery robotów. Po literatach robotami zainteresowali się filmowcy, którzy w niezliczonych ekranizacjach wprowadzali różne androidy (czyli roboty człekokształtne) – oczywiście nie troszcząc się zupełnie o to, czy wymyślane przez nich maszyny są technicznie realizowalne, czy też nie. O techniczną realizowalność projektowanego robota zadbał natomiast Leonardo da Vinci, który poza tym, że był genialnym malarzem, architektem, filozofem, muzykiem, pisarzem, odkrywcą, matematykiem, anatomem i geologiem – był także znakomitym mechanikiem i natchnionym wynalazcą. Lista urządzeń technicznych wymyślonych przez Leonarda da Vinci jest zbyt długa, by ją tu przytaczać, natomiast z pewnością trzeba wskazać, że w jego szkicach z 1445 roku odnaleziono projekt mechanicznego rycerza, który mógł się sam poruszać. Nie wiadomo, czy Leonardo da Vinci swojego mechanicznego rycerza zbudował, czy też nie, ale w 2010 roku włoski artysta i mechanik Gabriele Niccolai na podstawie jego szkiców najpierw odtworzył mechanizm napędowy a potem całego robota – i okazało się, że był on zdolny do wykonywania pewnych prostych czynności. Pierwsze praktycznie użyteczne roboty bynajmniej nie przypominały człekokształtnych tworów z filmów science fiction, ani oczywiście robota-rycerza Leonarda da Vinci. Twórcy tych robotów doszli do wniosku, że odtwarzanie w mechanicznym pomocniku pełnej sylwetki człowieka jest niepotrzebne, bo jedynym elementem ludzkiego ciała, który jest potrzebny w przemyśle, jest ręka. Dlatego oglądając w fabrykach czy w laboratoriach naukowych współczesne roboty przemysłowe, niezorientowani obserwatorzy nieraz dziwią się ich wyglądowi. Roboty te bowiem wcale nie przypominają postaci całego człowieka, lecz są bardzo sprawnymi technicznymi odpowiednikami ludzkiej ręki – zresztą bardzo uproszczonej. Te trochę pokraczne, ale bardzo użyteczne roboty zaczęły być stosowane w przemyśle w latach 60. XX wieku. Pierwsza wytwórnia robotów przemysłowych ruszyła już w 1956 roku. Fabryka nazywała się Unimation i wytwarzała roboty o nazwie Unimate według projektu George’a Charlesa Devola, pierwszego człowieka, który opatentował koncepcję robota ( Patent 2,988,237). Fabrykanci, przyszli użytkownicy robotów, początkowo odnieśli się do koncepcji mechanicznej ręki z dużą rezerwą. Pierwszą linię produkcyjną częściowo obsługiwaną przez roboty uruchomiła w 1961 roku firma General Motors w fabryce Inland Fisher Guide Plant w Ewing Township (New Jersey). Roboty doskonale zdały egzamin. W ciągu 10 lat eksploatacji przepracowały 100 000 godzin i udowodniły, że mogą pracować szybko, wydajnie, a także – co jest szczególnie ważne – bardzo precyzyjnie. Dokładność pozycjonowania tych pierwszych robotów wynosiła 1/10 000 cala, co było jedną z przyczyn ich pozytywnej oceny przez użytkowników. Sukces robota Unimate spowodował, że w 1969 roku Victor Scheinman opracował (w Stanford University a potem w MIT) konstrukcję doskonalszego robota o nazwie PUMA. Nazwę tę tłumaczy się na dwa sposoby: Programmable Universal Machine for Assembly, albo Programmable Universal Manipulation Arm. Był to bardzo udany robot, który był produkowany w USA przez Westinghouse Electric, ale także w Europie przez firmę Nokia, znaną bardziej z produkcji telefonów komórkowych. Łącznie wyprodukowano kilka tysięcy robotów PUMA i były one bardzo popularne w różnych gałęziach przemysłu, a niektóre ich egzemplarze pracują do dziś. chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 359 osób, 161 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron) STRONA 1ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 1 TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT PRZEŁOŻYŁ: EDWARD SZMIGIEL Książka dedykowana Marjorie Goldstein Dawidowi Bearingowi Hugh O’Neillowi, dla których właśnie piszę książki. STRONA 2„Roboty” to zbiór 31 opowiadań Isaaca Asimova, napisanych w latach 1939–1977 i po raz pierwszy zebranych w jednym tomie (większość z nich nie była jeszcze w Polsce publikowana). To właśnie Asimov uważany jest za „ojca” nowoczesnego opowiadania o robotach. Wymyślił termin robotyka i stworzył słynne trzy prawa robotyki, które każdy robot ma zakodowane w swym pozy tronowym mózgu. Dzięki tym mózgom istoty z metali, plastiku lub włókien syntetycznych potrafią radzić sobie w najbardziej zaskakujących sytuacjach. Na kartach książki spotkacie Państwo roboty, które zachowują się tak, jakby nie były zaprogramowane; roboty, które posłuszeństwo trzem prawom traktują zbyt dosłownie i roboty, które dążą do człowieczeństwa. Występują tu również ludzie: Mike Donovan i Greg Powell testujący modele eksperymentalne; Peter Bogert oraz cała reszta badaczy i projektantów z Korporacji Robots, a przede wszystkim niepowtarzalna doktor Susan Calvin — robopsycholog. Wielbiciele znakomitego pisarza, miłośnicy science fiction i robotów oraz wszyscy czytelnicy, którzy cenią zabawne, logiczne, intrygujące i pobudzające do refleksji opowiadania powitają z radością „Roboty” Asimova. Jest to książka dla każdego! STRONA 3WSTĘP Do czasu, kiedy miałem prawie dwadzieścia lat i byłem już zagorzałym czytelnikiem literatury science fietion, przeczytałem wiele opowiadań o robotach i stwierdziłem, że można je podzielić na dwie kategorie. W pierwszej znalazły się opowiadania opisujące roboty zagrażające człowiekowi. Nie muszę tego zbytnio wyjaśniać. Takie opowiadania były mieszaniną szczęku metalu i gardłowych odgłosów, zakładały, że „są rzeczy, których człowiek nie powinien wiedzieć”. Po pewnym czasie strasznie mi one obrzydły i nie mogłem ich znieść. Do drugiej kategorii (o wiele mniejszej) należały opowiadania o robotach sympatycznych i zazwyczaj poniewieranych przez okrutne istoty ludzkie. Te oczarowały mnie. Pod koniec 1938 roku na półkach księgarskich pojawiły się dwa takie opowiadania, które wywarły na mnie szczególne wrażenie. Pierwszym była nowela Eando Bindera pod tytułem Ja, Robot o świętym robocie o nazwisku Adam Link, a drugim opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy, które wzruszyło mnie sportretowaniem robota będącego wszystkim, czym powinna być lojalna żona. Dlatego też, kiedy 10 czerwca 1939 roku (o tak, ja naprawdę mam skrzętnie prowadzony pamiętnik) zasiadłem do napisania mojego pierwszego opowiadania o robotach, nie miałem żadnej wątpliwości w jakiej konwencji chcę je napisać. Tak powstał Robbie, opowiadanie o robocie–niańce i małej dziewczynce, o miłości i nieprzychylnie nastawionej matce, o słabym ojcu, złamanym sercu i powtórnym połączeniu we łzach. Pierwotnie ukazało się ono pod znienawidzonym przeze mnie tytułem Nieznajomy towarzysz zabaw dziecinnych. Ale zdarzyło się coś dziwnego, gdy pisałem to pierwsze opowiadanie. Zacząłem myśleć o robotach jak o produktach technicznych, zbudowanych przez inżynierów. Zbudowanych z zabezpieczeniami, tak by nie stanowiły groźby, i zaprojektowanych do określonych prac. Z biegiem czasu starannie zaprojektowane roboty przemysłowe coraz częściej były obecne w moich opowiadaniach. Charakter tych opowiadań, drukowanych w poważnej literaturze science fiction, zmienił się całkowicie. Nastąpiło to zresztą u prawie wszystkich innych autorów. To mi dało dobre samopoczucie i przez wiele lat, a nawet dziesięcioleci, bez skrępowania przyznawałem, że jestem „ojcem nowoczesnego opowiadania o robotach”. Później dokonałem innych odkryć, które mnie zachwyciły. Odkryłem na przykład, że słowo „robotyka”, określające naukę o robotach, było wymyślone przeze mnie i nigdy przedtem nie stosowane. (Po raz pierwszy użyłem go w moim opowiadaniu pt. Zabawa w berka wydanym w 1942 roku). Słowo to weszło obecnie do powszechnego użytku. Istnieją czasopisma i książki, w których robotyka znajduje się w tytule. Powszechnie wiadomo w kręgach miłośników sf, że to ja wymyśliłem ten termin. Nie myślcie, że nie jestem z tego dumny. Niewielu jest ludzi, którzy ukuli pożyteczny termin naukowy, a choć zrobiłem to nieświadomie, nie mam zamiaru pozwolić, żeby ktokolwiek na świecie o tym zapomniał. Co więcej, w Zabawie w berka po raz pierwszy jasno i dokładnie omówiłem moje Trzy Prawa Robotyki i one również stały się sławne. Pisząc opowiadania o robotach nie miałem pojęcia, że roboty powstaną za mojego życia. Właściwie byłem pewien, że tak się nie stanie i postawiłbym na to masę pieniędzy. (Przynajmniej 15 centów, co jest moją granicą zakładu przy stawianiu na pewniaka). I oto 43 lata po napisaniu mojego pierwszego opowiadania o robotach rzeczywiście mamy STRONA 4roboty. A na dodatek, są one takie, jak je sobie poniekąd wyobrażałem: przemysłowe roboty, stworzone przez inżynierów do wykonywania określonych prac i z wbudowanymi zabezpieczeniami. Można je znaleźć w licznych fabrykach, szczególnie w Japonii, gdzie istnieją zakłady całkowicie zrobotyzowane. Linie montażowe w takich fabrykach są na każdym odcinku obsadzone przez roboty. Z pewnością te roboty nie są tak inteligentne, jak moje: nie są pozytronowe, a nawet nie są humanoidami. Jednakże rozwijają się szybko dążąc do większych zdolności i uniwersalności. Kto wie, czym będą za czterdzieści lat? Jednej rzeczy możemy być pewni. Roboty zmieniają świat i pchają go w kierunku, którego nie potrafimy przewidzieć. Skąd się wzięły te prawdziwe roboty? Ich głównym producentem jest firma Unimation, Inc. w Danbury w stanie Connecticut. Jest to przodujący wytwórca robotów przemysłowych, odpowiedzialny prawdopodobnie za jedną trzecią wszystkich zainstalowanych robotów. Prezesem firmy jest Joseph F. Engelberger, który założył ją pod koniec lat pięćdziesiątych. Tak się interesował robotami, że postanowił uczynić ich produkcję dziełem swojego życia. Ale w jaki sposób, u licha, tak wcześnie zainteresował się robotami? Według jego własnych słów roboty zafrapowały go w latach czterdziestych, kiedy był studentem fizyki na Uniwersytecie Columbia i czytał opowiadania o robotach napisane przez swojego kolegę ze studiów, Isaaca Asimova. Wielkie Nieba! Wiecie, w tych bardzo dawnych czasach nie pisałem opowiadań o robotach kierowany ambicją. Wszystko, czego pragnąłem, to sprzedać je, aby zarobić kilkaset dolarów, które miały mi pomóc w opłaceniu czesnego za studia, a poza tym chciałem zobaczyć swoje nazwisko w druku. Gdybym tworzył w jakimkolwiek innym gatunku literatury, nic więcej bym nie osiągnął. Ale ponieważ pisałem w konwencji science fiction i tylko dlatego zapoczątkowałem — nie będąc tego świadomy — łańcuch wydarzeń, które zmieniają oblicze świata. A propos, Joseph F. Engelberger wydał w 1980 roku książkę pod tytułem Robotyka w praktyce: zarządzanie i zastosowanie robotów przemysłowych (wydana przez American Management Associations) i był na tyle uprzejmy, że poprosił mnie o napisanie przedmowy. Wprawiło to sympatycznych pracowników wydawnictwa w zdumienie… Różne moje opowiadania ukazały się w przynajmniej siedmiu zbiorach. Dlaczego miały pozostawać tak rozrzucone? Skoro wydają się znacznie ważniejsze, niż komukolwiek się śniło (najmniej mnie samemu) w momencie ich napisania, dlaczego nie zgromadzić ich w jednym tomie? Nie trzeba było długo prosić mnie o zgodę, więc oto trzydzieści jeden opowiadań, jakieś 200 000 słów, napisanych na przestrzeni lat 1939–1977. STRONA 5NIEKTÓRE ROBOTY NIEPODOBNE DO LUDZI Nie ustawiam opowiadań o robotach w kolejności, w jakiej zostały napisane. Raczej grupuję je według treści. Na przykład w tym pierwszym rozdziale zajmuję się robotami, które kształtem różnią się od człowieka. Przypominają psa, samochód, skrzynkę. Dlaczego nie? Roboty przemysłowe, które wyprodukowano później, nie posiadają przecież ludzkiej postaci. Pierwsze opowiadanie, „Najlepszy przyjaciel chłopca”, nie znajduje się w żadnym z moich wcześniejszych zbiorów. Zostało ono napisane 10 września 1974 roku i możecie w nim znaleźć odległe echo opowiadania Robbie, które napisałem 35 lat wcześniej, a które pojawia się później w tym tomie. Przy okazji zauważcie, że w tych opowiadaniach jestem wierny konwencji prezentowania robotów, o jakiej wspomniałem na wstępie. Jednak w opowiadaniu „Sally” robot bardziej bliższy jest tej pierwszej, groźnej konwencji. No cóż, jeśli chcę coś takiego zrobić od czasu do czasu, to chyba mogę. Któż mnie powstrzyma? STRONA 6NAJLEPSZY PRZYJACIEL CHŁOPCA — Gdzie jest Jimmy, kochanie? — zapytał pan Anderson. — Na kraterze — odpowiedziała pani Anderson. — Nic mu się nie stanie. Robies jest z nim. Czy już przyjechał? — Tak. Przechodzi testy na kosmodromie. Właściwie sam nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. Naprawdę nie widziałem żadnego, odkąd opuściłem Ziemię piętnaście lat temu. Oczywiście z wyjątkiem tych na filmach. — Jimmy nigdy nie widział żadnego — powiedziała pani Anderson. — Bo urodził się na Księżycu i nie może odwiedzić Ziemi. Myślę, że ten którego sprowadzam tutaj będzie pierwszym na Księżycu. — Kosztował wystarczająco dużo — powiedziała pani Anderson wzdychając cicho. — Utrzymanie Robiesa też niemało kosztuje — dodał pan Anderson. Jimmy był na kraterze, tak jak powiedziała jego matka. Według kryteriów ziemskich chłopiec przypominał wrzeciono. Był wysoki jak na dziesięciolatka. Ręce i nogi miał długie i zwinne. W skafandrze kosmicznym wyglądał na tęższego i bardziej przysadzistego, ale potrafił sobie radzić z grawitacją księżycową jak żadna istota urodzona na Ziemi. Jego ojciec już na starcie nie mógł dotrzymać mu kroku, kiedy Jimmy wyciągał nogi i ruszał w kangurzych podskokach. Zewnętrzna strona krateru opadała ku południu i Ziemia, która tkwiła zawieszona na południowym niebie (tam gdzie zawsze się znajdowała, patrząc z Księżycowego Miasta), była prawie w pełni, tak że cała pochyłość krateru pozostawała jasno oświetlona. Pochyłość opadała łagodnie i nawet ciężar skafandra nie mógł powstrzymać Jimmy’ego od wbiegnięcia na nią płynnymi podskokami, które wywoływały złudzenie, że grawitacja nie istnieje. — No dalej, Robies — krzyknął. Robies, który usłyszał wołanie przez radio, zapiszczał i ruszył za chłopcem. Choć Jimmy był specjalistą w bieganiu, nie potrafił prześcignąć Robiesa, który nie potrzebował skafandra, miał cztery nogi i ścięgna ze stali. Robies poszybował nad głową Jimmy’ego, koziołkując i lądując prawie pod stopami chłopca. — Nie popisuj się, Robies — powiedział Jimmy — i pozostań w zasięgu wzroku. Robies ponownie zakwilił specjalnym piskiem, który oznaczał „tak”. — Nie ufam ci, ty krętaczu — krzyknął Jimmy i dał susa w górę przenosząc się nad zakrzywionym górnym skrajem ściany krateru na wewnętrzny stok. Ziemia zapadła się poniżej szczytu ściany krateru i nagle wokół chłopca zapanowała głęboka ciemność. Ciepła, przyjazna ciemność zacierająca różnicę między ziemią i niebem, gdyby nie migotanie gwiazd. Jimmy’emu właściwie nie wolno było bawić się po ciemnej stronie ściany krateru. Dorośli mówili, że to niebezpieczne, ale pewnie dlatego, że nigdy tam sami nie byli. Podłoże było równe i skrzypiące, a Jimmy znał dokładnie położenie każdego z niewielu kamieni. Poza tym czy mogło być niebezpieczne pędzenie przez ciemność, gdy podskakujący wokoło, piszczący i świecący Robies był tuż przy nim? Nawet bez świecenia Robies potrafił przy pomocy radaru określić, gdzie się znajdują. Chłopcu nie mogło się stać nic złego, kiedy Robies był w pobliżu. Podstawiał mu nogę, gdy Jimmy za bardzo zbliżał się do skały, wskakiwał na niego, aby mu okazać swoją ogromną miłość lub krążył dookoła i skrzypiał piskiem niskim i przerażonym, kiedy Jimmy chował się za skałą. Jednak cały czas wiedział bardzo dobrze, gdzie chłopiec się znajduje. Pewnego razu Jimmy położył się nieruchomo, udając że jest ranny, a Robies włączył STRONA 7alarm radiowy i mieszkańcy Księżycowego Miasta w pośpiechu przybyli na miejsce. Ojciec skarcił go za ten figiel i chłopiec nigdy więcej nie próbował podobnych sztuczek. Akurat gdy sobie przypomniał tamto wydarzenie, usłyszał głos ojca na swojej prywatnej fali. — Jimmy, wracaj. Mam ci coś do powiedzenia. Teraz Jimmy był bez skafandra i umyty. Zawsze trzeba było się obmyć po powrocie z zewnątrz. Nawet Robies musiał być spryskany, ale on to uwielbiał. Stał na czworakach — drżące i troszeczkę świecące małe ciało długości ponad trzydziestu centymetrów oraz mała głowa bez ust, z dwoma szklanymi oczami i wypukłością, w której mieścił się mózg. Piszczał, aż pan Anderson powiedział: — Spokój, Robies. Pan Anderson uśmiechał się. — Mamy coś dla ciebie, Jimmy. Teraz jest na kosmodromie, ale będziemy go mieli jutro po ukończeniu wszystkich testów. Pomyślałem sobie, że powiem ci już teraz. — Z Ziemi, tato? — Pies z Ziemi, synu. Prawdziwy pies. Szczenię szkockiego teriera. Pierwszy pies na Księżycu. Już nie będziesz potrzebował Robiesa. Wiesz, nie możemy ich trzymać razem i jakiś inny chłopiec lub dziewczynka dostanie Robiesa. Wydawało się, że czeka, aż Jimmy coś powie, a potem sam rzekł: — Przecież wiesz, co to jest pies, Jimmy. To prawdziwe stworzenie. Robies to tylko mechaniczna imitacja, robot–pies. Stąd się wzięła jego nazwa. Jimmy zasępił się. — Robies nie jest imitacją, tato. To mój pies. — Nieprawdziwy, Jimmy. Robies to tylko stal, druty i prosty mózg pozytronowy. On nie jest żywy. — On robi wszystko, co chcę, tato. On mnie rozumie. Jasne, on jest żywy. — Nie, synu. Robies jest tylko maszyną. Jest po prostu zaprogramowany. Pies jest żywy. Jak już będziesz miał psa, nie będziesz chciał Robiesa. — Psu będzie potrzebny skafander, prawda? — Tak, oczywiście. Ale będzie wart tego wydatku i przyzwyczai się do skafandra. A w Mieście nie będzie go potrzebował. Zobaczysz różnicę, kiedy już tu będzie. Jimmy spojrzał na Robiesa, który znowu kwilił, sprawiał wrażenie przestraszonego. Jimmy wyciągnął ręce i Robies jednym skokiem znalazł się na nich. — Jaka będzie różnica między Robiesem i psem? — zapytał chłopiec. — Trudno to wyjaśnić — odpowiedział pan Anderson — ale łatwo to będzie zauważyć. Pies naprawdę będzie cię kochał. Robiesa tylko tak zaprogramowano, żeby się zachowywał, jak gdyby cię kochał. — Ale, tatusiu, nie wiemy, co jest wewnątrz psa, ani jakie są jego uczucia. Może on też tylko tak się zachowuje? Pan Anderson zamyślił się. — Jimmy, poznasz różnicę, kiedy doświadczysz miłości żywego stworzenia. Jimmy mocno przytulił Robiesa. Chłopiec zmarszczył czoło, a jego zdesperowane spojrzenie oznaczało, że nie zmieni zdania. — Ale co za różnica, w jaki sposób one się zachowują? A czy nie liczy się to, co ja czuję? Kocham Robiesa i właśnie to się liczy. I mały robot — pies, który nigdy w swoim istnieniu nie był przytulany tak mocno, zakwilił wysokimi i szybkimi piskami — piskami szczęścia. STRONA 8SALLY Sally nadjeżdżała drogą od jeziora, więc pomachałem jej ręką i zawołałem ją po imieniu. Zawsze lubiłem patrzeć na Sally. Rozumiecie, lubiłem je wszystkie, ale Sally była z nich najładniejsza. Co do tego nie ma po prostu dwóch zdań. Kiedy pomachałem jej, ruszyła trochę szybciej, nie tracąc nic ze swego dostojeństwa. Zawsze taka była. Jechała szybciej, żeby pokazać, że też się cieszy widząc mnie. Powiedziałem do mężczyzny stojącego obok: — To jest Sally. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Wprowadziła go pani Hester. — Jake, to jest pan Gellhorn. Przypominasz sobie, że przysłał list z prośbą o spotkanie — powiedziała. Tak naprawdę, to była tylko gadanina. Mam milion rzeczy do zrobienia na Farmie i rzeczą, na którą po prostu nie mogę marnotrawić czasu jest poczta. Dlatego trzymam na Farmie panią Hester. Mieszka niedaleko, jest dobra w załatwianiu głupstw, nie zawraca mi tym głowy, a przede wszystkim lubi Sally i całą resztę. Niektórzy ludzie ich nie lubią. — Miło mi pana widzieć, panie Gellhorn — powiedziałem. — Raymond J. Gellhorn — przedstawił się i podał mi rękę, którą uścisnąłem. Był raczej dużym facetem, o pół głowy wyższym ode mnie i szerszym też. Miał mniej więcej połowę moich lat, około trzydziestki. Czarne włosy, gładko przylizane i z przedziałkiem na środku oraz cienki wąsik, bardzo równo przystrzyżony. Kości szczękowe powiększały się mu pod uszami i sprawiały, że wyglądał jak osoba cierpiąca na lekki przypadek świnki. Byłby urodzony do roli łotra, więc założyłem, że równy z niego facet. — Jestem Jacob Folkers — powiedziałem. — W czym mogę panu pomóc? Uśmiechnął się. Był to uśmiech duży, szeroki, odsłaniający białe zęby. — Może mi pan opowiedzieć trochę o swojej Farmie, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Usłyszałem, jak Sally zbliża się do mnie od tyłu i wyciągnąłem rękę. Podsunęła się pod nią, a twardy, błyszczący lakier jej błotnika był ciepły. — Ładny automobil — zauważył Gellhorn. To jeden ze sposobów nazywania rzeczy po imieniu. Sally była kabrioletem–limuzyną, rocznik 2045, z pozytronowym silnikiem Hennisa–Carletona i podwoziem Armata. Miała najczystsze, najdoskonalsze linie, jakie kiedykolwiek widziałem. Przez pięć lat była moją ulubienicą i włożyłem w nią wszystko, co potrafiłem sobie wymarzyć. Przez cały ten czas za jej kierownicą nigdy nie siedział żaden człowiek. Ani razu. — Sally — powiedziałem, poklepując ją delikatnie — poznaj pana Gellhorna. Szum cylindrów Sally ożywił się nieco. Uważnie nasłuchiwałem odgłosu stukania. Ostatnio słyszałem stukot w silniku prawie we wszystkich samochodach i zmiana oleju nic nie pomagała. Jednak tym razem Sally była tak idealna jak lakier na jej karoserii. — Czy wszystkie pana samochody mają imiona? — zapytał Gellhorn. Sprawiał wrażenie rozbawionego, a pani Hester nie lubi ludzi, którzy sprawiają wrażenie, że się nabijają z Farmy. Powiedziała więc ostro: — Oczywiście. Samochody mają prawdziwe osobowości, prawda Jake? Wszystkie sedany są rodzaju męskiego, a kabriolety — limuzyny rodzaju żeńskiego. Gellhorn znowu się uśmiechnął. — I trzyma je pani w oddzielnych garażach? Pani Hester rzuciła mu piorunujące spojrzenie. STRONA 9Gellhorn zwrócił się do mnie: — A teraz zastanawiam się, czy mógłbym porozmawiać z panem w cztery oczy, panie Folkers? — To zależy — odrzekłem. — Czy pan jest reporterem? — Nie, proszę pana. Jestem agentem handlowym. Rozmowa między nami nie jest przeznaczona do publicznej wiadomości. Zapewniam pana, że interesuje mnie zachowanie ścisłej tajemnicy. — Przejdźmy się trochę tą drogą. Jest tam ławka, z której możemy skorzystać. Ruszyliśmy. Pani Hester oddaliła się. Sally podążała za nami w bliskiej odległości. — Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli Sally pojedzie z nami, prawda? — zapytałem. — Oczywiście, że nie. Nie może powtórzyć naszych słów, prawda? — zaśmiał się z własnego żartu, wyciągnął rękę i potarł chłodnicę Sally. Sally zwiększyła obroty silnika i Gellhorn szybko cofnął rękę. — Nie jest przyzwyczajona do obcych — wyjaśniłem. Usiedliśmy na ławce pod wielkim dębem, skąd mogliśmy popatrzeć na prywatną autostradę po drugiej stronie małego jeziora. Było ciepło i na szosę wyjechało sporo samochodów, przynajmniej trzydzieści. Nawet z tej odległości widziałem, że Jeremiah wykonuje swój zwyczajny manewr kaskaderski: podkradł się od tyłu do jakiegoś statecznego, starszego modelu, a potem po gwałtownym dodaniu gazu — specjalnie po to, żeby piszczały hamulce — wyprzedził go z wyjącym silnikiem. Dwa tygodnie wcześniej całkiem zepchnął starego Angusa z asfaltu i wyłączyłem mu silnik na dwa dni. Obawiam się jednak, że to niewiele pomogło i wygląda na to, że nie da się z tym nic zrobić. Jeremiah to model sportowy, a taki typ jest strasznie popędliwy. — A więc, panie Gellhorn — rzekłem — czy mógłby mi pan powiedzieć, po co panu informacje? Gellhorn jednak rozglądał się dookoła. — To rzeczywiście zdumiewające miejsce, panie Folkers — powiedział. — Chciałbym, żeby pan do mnie mówił Jake. Każdy tak mówi. — W porządku, Jake. Ile masz tutaj samochodów? — Pięćdziesiąt jeden. Co roku otrzymujemy jeden lub dwa nowe. Jednego roku dostaliśmy pięć. Jeszcze nie straciliśmy żadnego. Wszystkie są w doskonałym stanie. Mamy nawet model Mat–O–Mot, rocznik 15, też na chodzie. Jeden z pierwszych pojazdów automatycznych. Był pierwszym samochodem tutaj. Dobry, stary Matthew. Teraz przez większość dnia pozostawał w garażu, ale wtedy był przodkiem wszystkich samochodów napędzanych pozytronowo. Były to czasu, kiedy niewidomi weterani wojny, chorzy na porażenie obu kończyn górnych lub dolnych i przywódcy państwa stanowili jedyną kategorię osób, które jeździły pojazdami automatycznymi. Ale Samson Harridge, mój szef, miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zdobyć taki pojazd. W tamtym okresie byłem jego szoferem. Ta myśl sprawia, że czuję się stary. Pamiętam czasy, kiedy nie było na świecie automobilu, który okazałby się na tyle rozgarnięty, żeby znaleźć drogę do własnego domu. Prowadziłem martwe bryły mechaniczne, które przez cały czas potrzebowały ręki człowieka przy urządzeniach sterujących. Co roku takie maszyny zabijały dziesiątki tysięcy ludzi. Pojazdy automatyczne załatwiły sprawę. Oczywiście mózg pozytronowy reaguje o wiele szybciej niż oko ludzkie i ludziom opłacało się trzymać ręce z dala od urządzeń sterujących. Wsiadało się, wyznaczało miejsce docelowe i pozwalało pojazdowi jechać po swojemu. Teraz przyjmujemy to jako rzecz oczywistą, ale pamiętam dni, kiedy wyszły pierwsze prawa wyrzucające stare maszyny z autostrad i ograniczające podróż pojazdów automatycznych. Chryste, ale to była granda. Określano to wszelkimi epitetami, od komunizmu do faszyzmu, ale autostrady STRONA 10opustoszały, zabijało się mniej ludzi, a poza tym łatwiej się było przemieszczać. Pojazdy automatyczne były oczywiście od dziesięciu do stu razy droższe od samochodów kierowanych ręcznie i niewiele osób mogło sobie pozwolić na taki prywatny pojazd. Przemysł wyspecjalizował się w produkcji automatycznych omnibusów. Zawsze można było zadzwonić do firmy i zlecić, żeby omnibus zatrzymał się za parę minut przy twoich drzwiach i zawiózł cię tam, dokąd chciałeś pojechać. Zazwyczaj trzeba było jechać z innymi, którzy podążali w twoim kierunku, ale cóż w tym złego? Samson Harridge miał jednak swój prywatny samochód i poszedłem do niego z chwilą dostarczenia pojazdu. Jeszcze wtedy nie nazywałem tego samochodu Matthew. Nie wiedziałem, że pewnego dnia będzie dziekanem Farmy. Wiedziałem tylko, że tracę przez niego pracę i strasznie mi się to nie podobało. — Już nie będzie mnie pan potrzebował, panie Harridge? — zapytałem. — Dlaczego jesteś taki roztrzęsiony, Jake? — odparł pytaniem. — Chyba nie myślisz, że zdam się na pastwę takiego wynalazku? Ty pozostań przy układzie sterowania. — Ale on sam działa, panie Harridge — powiedziałem. — Obserwuje szosę, odpowiednio reaguje na przeszkody, ludzi i inne samochody, i pamięta, jakimi drogami ma jechać. — Tak mówią. Tak mówią. W każdym razie ty siedzisz za kierownicą, tak na wszelki wypadek. Zabawne, jak można polubić samochód. Nie minęło wiele czasu, a ja już go nazywałem Matthew i spędzałem cały czas polerując go na błysk i pilnując, aby jego silnik bez przerwy pracował. Mózg pozytronowy pozostaje w najlepszej kondycji, gdy ma ciągłą kontrolę nad swoim podwoziem, co oznacza, że warto trzymać pełen bak po to, aby silnik mógł się obracać powoli w dzień i w nocy. Po pewnym czasie doszło do tego, że po dźwięku silnika potrafiłem poznać, jak się Matthew czuje. Na swój własny sposób Harridge też polubił Matthew. Nie miał nikogo innego, kogo mógłby lubić. Rozwiódł się i przeżył trzy żony i pięcioro dzieci oraz troje wnuków. Więc kiedy umarł, nie dziwił nikogo fakt, że kazał przekształcić swoją posiadłość w Farmę Dla Automobili Na Emeryturze, ze mną jako zarządcą i Matthew jako pierwszym członkiem dystyngowanej linii. To się okazało moim życiem. Nigdy się nie ożeniłem. Nie można się ożenić i nadal doglądać pojazdów automatycznych tak, jak się powinno to robić. Gazetom wydawało się, że to zabawne, ale po pewnym czasie przestano na ten temat żartować. Na temat niektórych rzeczy nie można żartować. Być może nigdy nie byliście w stanie pozwolić sobie na pojazd automatyczny i być może też nigdy nie będziecie w stanie, ale zawierzcie mi, człowiek musi je z czasem pokochać. Ciężko pracują i są bardzo przywiązane. Trzeba człowieka bez serca, żeby poniewierać taki pojazd, albo patrzeć, jak jest poniewierany. Doszło do tego, że posiadacz pojazdu automatycznego po pewnym czasie robił zapis o przekazaniu pojazdu na Farmę, jeśli nie miał spadkobiercy, na którym mógłby polegać, że weźmie on pojazd pod dobrą opiekę. Wyjaśniłem to wszystko Gellhornowi. — Pięćdziesiąt jeden samochodów! To stanowi dużą sumę pieniędzy — zauważył. — Początkowo każdy wart był minimum pięćdziesiąt tysięcy — wyjaśniłem. — Teraz o wiele więcej. Zrobiłem przy nich różne rzeczy. — Utrzymywanie Farmy musi kosztować dużo pieniędzy. — Ma pan rację. Farma jest przedsięwzięciem niedochodowym, nie płacimy więc podatków i, oczywiście, nowe pojazdy przybywające na Farmę zazwyczaj mają dołączone fundusze kredytowe. Jednak koszty bez przerwy rosną. Muszę utrzymywać odpowiedni standard na Farmie; kładę nowe drogi asfaltowe i naprawiam stare; benzyna, olej, naprawy i nowe gadżety. Wszystko to kosztuje. STRONA 11— I spędził pan przy tym wiele czasu. — Z pewnością, panie Gellhorn. Trzydzieści trzy lata. — Nie wydaje się, żeby pan sam dużo z tego miał. — Nie? Zaskakuje mnie pan, panie Gellhorn. Mam Sally i pięćdziesiąt innych. Niech pan na nią spojrzy. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Nie mogłem się powstrzymać. Sally była czysta prawie do bólu. Jakiś insekt musiał skonać na przedniej szybie lub wylądował na niej o jeden pyłek za dużo, więc Sally wzięła się do pracy. Wysunęła się mała rurka i wypuściła strugę tergosolu na całą szybę. Ciecz rozpłynęła się szybko po silikonowej powłoce i wycieraczki natychmiast wskoczyły na swoje miejsce, przesuwając się po szybie i wciskając wodę do kanaliku, który odprowadzał ją, kropla po kropli, na ziemię. Ani jedna kropla wody nie dostała się na jej błyszczącą maskę w kolorze zielonego jabłuszka. Wycieraczka i rurka ze środkiem czyszczącym wskoczyły z powrotem na miejsce i zniknęły. — Nigdy nie widziałem, żeby pojazd automatyczny robił coś podobnego — powiedział Gellhorn. — Chyba nie — przyznałem. — Zamontowałem to specjalnie na naszych samochodach. Są czyste. Ciągle szorują swoje szyby. Lubią to. Na Sally zamontowałem nawet rozpylacz z woskiem. Każdego wieczora poleruje się sama, aż można się przejrzeć w dowolnej części samochodu a nawet ogolić. Jeśli uda mi się uzbierać pieniądze, zainstaluję to na pozostałych dziewczynkach. Kabriolety–limuzyny są bardzo próżne. — Mogę ci powiedzieć, jak uzbierać pieniądze, jeżeli to cię interesuje. — To mnie zawsze interesuje. Jak? — Czyż to nie jest oczywiste, Jake? Każdy z twoich samochodów jest wart minimum pięćdziesiąt tysięcy, jak powiedziałeś. Założę się, że większość z nich jest warta miliony. — Więc? — Czy myślałeś kiedyś o sprzedaniu kilku z nich? Potrząsnąłem głową. — Chyba nie zdaje pan sobie z tego sprawy, panie Gellhorn, ale ja nie mogę sprzedać żadnego. One należą do Farmy, nie do mnie. — Pieniądze poszłyby do kasy Farmy. — Dokumenty założycielskie Farmy zastrzegają, że samochody mają być pod nieprzerwaną opieką. Nie mogą zostać sprzedane. — A co z silnikami? — Nie rozumiem pana. Gellhorn zmienił pozycję, a jego głos stał się poufny. — Słuchaj no, Jake, pozwól, że wyjaśnię sytuację. Jest duży rynek na prywatne pojazdy automatyczne, jeśli tylko można by je uczynić wystarczająco tanimi. Zgadza się? — To żaden sekret. — A dziewięćdziesiąt pięć procent ceny to silnik. Zgadza się? Wiem, skąd możemy zdobyć zapas karoserii. Wiem też, gdzie możemy sprzedać pojazdy automatyczne po dobrej cenie — dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy za tańsze modele, może pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt za lepsze egzemplarze. Wszystko, czego mi potrzeba, to silniki. Widzisz rozwiązanie? — Nie widzę, panie Gellhorn. — Widziałem, ale chciałem, żeby powiedział to na głos. — Rozwiązanie jest właśnie tutaj. Masz ich pięćdziesiąt jeden. Jesteś ekspertem w mechanice automobilowej, Jake. Musisz być. Mógłbyś odłączyć silnik i włożyć go do innego samochodu, tak że nikt by nie widział różnicy. — Byłoby to niezupełnie etyczne. STRONA 12— Nie robiłbyś krzywdy samochodom. Wyświadczałbyś im przysługę. Wykorzystaj swoje starsze samochody. Wykorzystaj tego starego Mat–O–Mota. — Zaraz, chwileczkę, panie Gellhorn. Silnik i karoseria to nie dwie oddzielne rzeczy. To jedna całość. Te silniki są przyzwyczajone do swoich karoserii. Nie byłyby szczęśliwe w innych samochodach. — W porządku, to jest argument. To jest bardzo dobry argument, Jake. Byłoby to jak zabranie twojego rozumu i włożenie go do czaszki kogoś innego. Zgadza się? Nie sądzisz, że spodobałoby ci się to? — Nie sądzę. — A co byś powiedział, gdybym zabrał twój rozum i włożył go do ciała młodego sportowca. Co ty na to, Jake? Nie jesteś już młodzieniaszkiem. Gdybyś miał taką szansę, nie cieszyłbyś się, że masz ponownie dwadzieścia lat? To właśnie proponuję niektórym z twoich pozytronowych silników. Będą włożone do nowych karoserii, rocznik 57. Najnowsza konstrukcja. Roześmiałem się. — W tym nie ma zbyt wiele sensu, panie Gellhorn. Niektóre z naszych samochodów mogą być stare, ale mają dobrą opiekę. Nikt nimi nie jeździ. Mogą robić, co chcą. Są na emeryturze, panie Gellhorn. Nie chciałbym dwudziestoletniego ciała, jeśli oznaczałoby to kopanie rowów przez resztę mojego nowego życia i ciągłe cierpienie na niedostatek jedzenia… Jak ci się wydaje, Sally? Dwoje drzwi Sally otworzyło się i zamknęło ze zamortyzowanym trzaskiem. — A to co? — zapytał Gellhorn. — W taki sposób Sally się śmieje. Gellhorn zmusił się do uśmiechu. Chyba zdawało mu się, że robię brzydki żart. — Mów do rzeczy, Jake — powiedział. — Samochody są po to zrobione, żeby nimi jeździć. Prawdopodobnie nie są szczęśliwe, jeśli się nimi nie jeździ. — Od pięciu lat nikt nie prowadził Sally — powiedziałem. — Według mnie wygląda na szczęśliwą. — Ciekawe. Podniósł się i podszedł powoli do Sally. — Cześć Sally, co byś powiedziała na przejażdżkę? Silnik Sally przyśpieszył obroty. Cofnęła się. — Niech pan jej nie naciska, panie Gellhorn — powiedziałem. — Jest bardzo płochliwa. Dwa sedany były jakieś sto metrów dalej na drodze. Zatrzymały się. Być może, na swój własny sposób, obserwowały. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Oczy utkwiłem w Sally. — Spokojnie, Sally — powiedział Gellhorn. Skoczył do przodu i schwycił klamkę od drzwi. Oczywiście ani drgnęła. — Chwilę temu otwierała się — powiedział. — Automatyczny zamek — wyjaśniłem. — Sally ma poczucie intymności. Puścił klamkę, a potem wolno i z premedytacją powiedział: — Samochód z poczuciem intymności nie powinien jeździć z opuszczonym dachem. Cofnął się trzy lub cztery kroki, a potem szybko — tak szybko, że nie mogłem zrobić kroku, aby go powstrzymać — rzucił się do przodu i wskoczył do samochodu. Całkowicie zaskoczył Sally, ponieważ lądując w środku wyłączył zapłon, zanim zdążyła go unieruchomić. Po raz pierwszy od pięciu lat silnik Sally był wyłączony. Zdaje mi się, że krzyknąłem, ale Gellhorn ustawił przełącznik na obsługę ręczną i też unieruchomił go w tym położeniu. Zapalił silnik. Sally znowu ożyła, ale nie miała swobody działania. Ruszył w górę drogi. Sedany wciąż tam stały. Nawróciły i niezbyt szybko odjechały. STRONA 13Przypuszczam, że to wszystko było dla nich zagadką. Jednym z sedanów był Giuseppe z fabryki w Mediolanie, drugi nazywał się Stephen. Trzymały się zawsze razem. Oba były nowe na Farmie, ale pozostawały tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nasze samochody po prostu nie mają kierowców. Gellhorn jechał prosto przed siebie i kiedy do sedanów w końcu dotarło, że Sally nie zwolni, że nie może zwolnić, było zbyt późno na coś innego niż panikę. Rzuciły się do ucieczki, każdy w przeciwną stronę, a Sally pogalopowała między nimi jak strzała. Steve wyrżnął w ogrodzenie jeziora i potoczył się, aż wyhamował w trawie i błocie, nie dalej niż piętnaście centymetrów od skraju jeziora. Giuseppe podskakiwał niemrawo, aż stanął dęba na poboczu drogi. Podprowadziłem Steve’a z powrotem na autostradę i próbowałem dojść, jakie szkody — jeśli w ogóle jakieś były — powstały w wyniku uderzenia w ogrodzenie, kiedy powrócił Gellhorn. Gellhorn otworzył drzwi Sally i wysiadł. Przechylając się do tyłu wyłączył zapłon po raz drugi. — No — powiedział — zdaje mi się, że zrobiłem dla niej dużo dobrego. Pohamowałem wściekłość. — Dlaczego z rozpędem przebił się pan przez sedany? Nie było ku temu powodu. — Spodziewałem się, że zjadą z drogi. — Zjechały. Jeden przejechał przez ogrodzenie. — Przykro mi, Jake — powiedział. — Myślałem, że zareagują szybciej. Wiesz, jak to jest. Byłem w wielu automatobusach, ale w prywatnym pojeździe automatycznym, zaledwie dwa lub trzy razy w swoim życiu, a teraz po raz pierwszy prowadziłem taki pojazd. Nie dziw się więc, Jake. Wzięło mnie kierowanie takim pojazdem, a niezły ze mnie twardziel. Mówię ci, nie musimy spuszczać więcej niż dwadzieścia procent ceny katalogowej, żeby osiągnąć dobry rynek, a to by oznaczało dziewięćdziesięcioprocentowy zysk. — Który byśmy podzielili? — Pół na pół. I pamiętaj, że to ja biorę na siebie całe ryzyko. — W porządku. Wysłuchałem pana. Teraz niech pan wysłucha mnie. — Uniosłem głos, ponieważ byłem po prostu zbyt wściekły, żeby się dalej bawić w uprzejmości. — Kiedy gasi się silnik Sally, zadaje się jej ból. Jak by się panu podobało zostać skopanym do nieprzytomności? To właśnie się robi Sally, gasząc jej silnik. — Przesadzasz, Jake. Automatobusy wyłącza się na każdą noc. — Jasne, dlatego nie chcę, żeby któryś z moich chłopców lub któraś z dziewczynek znalazła się w pańskich wymyślnych karoseriach rocznik 57, gdzie nie będę wiedział, jak się je traktuje. Automatobusom remonty kapitalne obwodów pozytronowych potrzebne są co kilka lat. Obwodów Matthew nie ruszano przez dwadzieścia lat. W porównaniu z tym, co może mu pan zaoferować? — No cóż, w tej chwili jesteś podekscytowany. Przypuśćmy, że przemyślisz moją propozycję, kiedy ochłoniesz, i skontaktujesz się ze mną. — Przemyślałem ją. Jeśli kiedykolwiek znów pana zobaczę, zadzwonię po policję. Jego usta stwardniały i zeszpetnialy. — Poczekaj chwileczkę, staruszku z lamusa — powiedział. Skontrowałem: — To pan poczekaj chwileczkę. To jest teren prywatny i rozkazuję panu go opuścić. Wzruszył ramionami. — No cóż, zatem do widzenia. — Pani Hester wyprowadzi pana z Farmy. I niech się pan postara, żeby to do widzenia było na zawsze. Ale nie było na zawsze. Zobaczyłem go dwa dni później. A raczej dwa i pół dnia, ponieważ gdy STRONA 14widziałem go po raz pierwszy, zbliżało się południe, a do naszego ponownego spotkania doszło krótko po północy. Kiedy włączył światło, usiadłem na łóżku mrugając, aż zorientowałem się, co się dzieje. Z chwilą gdy już widziałem, nie potrzeba było wielu wyjaśnień. Właściwie nie potrzeba było żadnych. W prawej pięści trzymał pistolet, którego paskudna mała lufa iglicowa ledwie wystawała spomiędzy dwóch palców. Wiedziałem, że wszystko, co musi zrobić, to zwiększyć nacisk ręki i będę rozerwany na pół. — Ubierz się, Jake — rozkazał. Nie poruszyłem się. Obserwowałem go tylko. — Słuchaj, Jake, znam sytuację — powiedział. — Przypominasz sobie, że odwiedziłem cię dwa dni temu. Nie masz tutaj żadnych strażników, żadnych ogrodzeń pod napięciem, żadnych sygnałów ostrzegawczych. Nic. — Nie potrzebuję ich. Tymczasem nic nie powstrzymuje pana od odejścia, panie Gellhorn. Na pana miejscu tak bym właśnie zrobił. Tutaj może być bardzo niebezpiecznie. Zaśmiał się krótko. — Jest niebezpiecznie, dla każdego po niewłaściwej stronie pistoletu piąstkowego. — Widzę go — powiedziałem. — Wiem, że pan go ma. — No to ruszaj się. Moi ludzie czekają. — Nie, panie Gellhorn. Nie prędzej niż powie mi pan, czego pan chce, i prawdopodobnie nawet wtedy nie. — Przedwczoraj złożyłem ci propozycję. — Odpowiedź nadal brzmi nie. — Teraz propozycja obejmuje coś więcej. Przyszedłem tu z kilkoma ludźmi i automatobusem. Masz szansę pójść ze mną i odłączyć dwadzieścia pięć silników pozytronowych. Nie obchodzi mnie, które wybierzesz. Załadujemy je do automatobusu i zabierzemy ze sobą. Po pozbyciu się ich dopilnuję, żebyś dostał uczciwą dolę. — Przypuszczam, że mam na to pańskie słowo. Zachowywał się tak, jakby nie zauważył, że jestem sarkastyczny. — Masz. — potwierdził. — Nie — powiedziałem. — Jeśli upierasz się przy odmowie, zajmiemy się tym po swojemu. Sam odłączę silniki, tylko że odłączę wszystkie pięćdziesiąt jeden. — Nie jest łatwo odłączyć silnik pozytronowy, panie Gellhorn. Czy jest pan specjalistą od robotyki? Nawet jeśli pan jest, wie pan, te silniki zostały przeze mnie zmodyfikowane. — Wiem o tym, Jake. I mówiąc szczerze, nie jestem specjalistą. Mogę zniszczyć dość dużo silników przy próbie wyciągnięcia ich. Dlatego będę musiał popracować nad nimi wszystkimi, jeśli odmówisz współpracy. Rozumiesz, kiedy skończę może mi zostać dwadzieścia pięć sztuk. Pierwsze, którymi się zajmę, ucierpią prawdopodobnie najbardziej. Dopóki nie dojdę do wprawy, rozumiesz. I jeśli sam się do nich wezmę, zacznę chyba od Sally. — Nie wierzę, że mówi pan poważnie, panie Gellhorn — powiedziałem. — Mówię poważnie, Jake — odparł, pozwolił, żeby jego słowa powoli docierały do mojej świadomości. — Jeśli zechcesz pomóc, możesz zatrzymać Sally. W przeciwnym razie narażona będzie na bardzo poważną szkodę. Przykro mi. — Pójdę z panem — powiedziałem — ale dam panu jeszcze jedno ostrzeżenie. Będzie pan w tarapatach, panie Gellhorn. Moje ostatnie słowa wydały mu się bardzo zabawne. Śmiał się cicho, gdy razem schodziliśmy po schodach. STRONA 15Automatobus stał przed podjazdem do pomieszczeń garażowych. Obok niego majaczyły cienie trzech ludzi, a ich latarki zapaliły się, gdy zbliżyliśmy się. Gellhorn powiedział cicho: — Mam staruszka. Idziemy. Podjedźcie samochodem i zaczynamy. Jeden z ludzi przechylił się do środka i przycisnął odpowiednie przyciski na tablicy sterowniczej. Ruszyliśmy podjazdem, a automatobus podążał za nami posłusznie. — Nie wjedzie do garażu — powiedziałem. Nie zmieści się w drzwi. Nie mamy tutaj automatobusów. Tylko samochody prywatne. — W porządku — powiedział Gellhorn. — Zjedźcie nim na trawnik i trzymajcie go w ukryciu. Usłyszałem brzęczenie samochodów, kiedy byliśmy jeszcze dziesięć metrów od garażu. Zazwyczaj uspokajały się, gdy wchodziłem do garażu. Tym razem nie uspokoiły się. Myślę, że wiedziały, iż w pobliżu są obcy, a kiedy ukazały się twarze Gellhorna i pozostałych, zaczęły bardziej hałasować. Każdy silnik turkotał z ożywieniem i nieregularnie stukał, aż w całym garażu klekotało. Światła zapaliły się automatycznie po naszym wejściu. Gellhornowi hałas samochodów wydawał się nie przeszkadzać, ale pozostała trójka wyglądała na zaskoczoną i niespokojną. Mieli wygląd wynajętych zbirów; wygląd, na który składały się nie tak bardzo cechy fizyczne jak pewna ostrożność w oku i mina winowajcy. Znałem ten typ i nie martwiłem się. Jeden z nich powiedział: — Do diabła, one spalają paliwo. — Moje samochody zawsze to robią — odparłem sztywno. — Ale nie dzisiejszej nocy — powiedział Gellhorn. — Wyłącz je. — To nie takie proste, panie Gellhorn — powiedziałem. — Zaczynaj! — rozkazał. Stałem w miejscu. Pewnie wycelował we mnie swój pistolet piąstkowy. Powiedziałem: — Mówiłem panu, panie Gellhorn, że podczas pobytu na Farmie moje samochody były dobrze traktowane. Są przyzwyczajone, żeby je traktować w ten sposób, i nie znoszą żadnego innego traktowania. — Masz jedną minutę — powiedział. — Innym razem zrobisz mi wykład. — Próbuję coś panu wyjaśnić. Próbuję wyjaśnić, że moje samochody rozumieją, co do nich mówię. Z czasem, przy odrobinie cierpliwości silnik pozytronowy uczy się tego. Moje samochody nauczyły się. Sally zrozumiała pańską propozycję dwa dni temu. Przypomina pan sobie, że się roześmiała, kiedy ją zapytałem o zdanie. Wie także, co pan jej zrobił; dwa sedany, które pan rozpędził, też wiedzą. I reszta z pewnością wie, co robić z intruzami. — Posłuchaj, ty zbzikowany, stary głupcze… — Jedyna rzecz, którą muszę powiedzieć, to… — podniosłem głos — … bierzcie ich! Jeden z ludzi pobladł i wrzasnął, ale jego głos całkowicie utonął w ryku jednocześnie przyciśniętych pięćdziesięciu jeden klaksonów. Samochody nie przestawały trąbić i w czterech ścianach garażu echo dźwięku urosło do dzikiego, metalicznego sygnału. Dwa samochody potoczyły się do przodu, niespiesznie, ale niechybnie do celu. Następna dwójka ustawiła się w linii za pierwszą parą. Wszystkie samochody poruszały się nerwowo w swoich oddzielnych przegrodach. Zbiry wybałuszyły oczy, po czym wycofały się. — Nie stawajcie pod ścianą — krzyknąłem. Najwyraźniej ta instynktowna myśl im samym przyszła do głowy. Pognali szaleńczo do drzwi garażu. Przy drzwiach jeden z ludzi Gellhorna odwrócił się i wyciągnął pistolet piąstkowy. Cienki, błękitny błysk poszedł w ślad za igiełkową kulą w kierunku pierwszego samochodu, którym był STRONA 16Giuseppe. Cienki pasek farby odpadł z maski Giuseppe, a prawa strona przedniej szyby pękła i posypały się z niej odpryski, ale kula nie przeszła na wylot. Mężczyźni wybiegli przez drzwi, a samochody ze zgrzytem wyjeżdżały dwójkami za nimi w noc, sygnalizując klaksonami szarżę. Trzymałem rękę na łokciu Gellhorna, ale wydaje mi się, że i tak nie był w stanie się poruszyć. Usta mu drżały. — Dlatego nie potrzebuję ani ogrodzeń pod napięciem, ani strażników — powiedziałem. — Moja własność sama się chroni. Oczy Gellhorna jak urzeczone biegały tam i z powrotem, kiedy samochody, para po parze, śmigały obok. Powiedział: — To są mordercy! — Niech pan się uspokoi. One nie zabiją pańskich ludzi. — To są mordercy! — Dadzą im tylko lekcję. Na taką właśnie okazję moje samochody zostały specjalnie wyszkolone, do pościgu na przełaj; myślę, że to co spotka pana ludzi, będzie gorsze niż zwykła, szybka śmierć. Czy kiedykolwiek był pan ścigany przez automobil? Gellhorn nie odpowiedział. Mówiłem dalej. Nie chciałem, żeby cokolwiek umknęło jego uwagi. — Samochody będą cieniami pańskich ludzi, ścigającymi ich tutaj, blokującymi ich tam, trąbiącymi na nich, rzucającymi się na nich, chybiąc z piskiem hamulców i grzmotem silnika. Będą to robić, dopóki ich ofiary nie padną bez tchu, czekając, aż koła przejadą po nich i zgruchoczą im kości. Samochody tego nie zrobią. Zawrócą. Może pan się jednak założyć, że pana ludzie nigdy w życiu tutaj nie powrócą. Za żadne pieniądze, które pan, lub dziesięciu takich jak pan, może im dać. Niech pan posłucha… — mocniej chwyciłem go za łokieć. Wytężył słuch. — Nie słyszy pan jak trzaskają drzwi samochodów? — Odgłosy były słabe i odległe, ale niedwuznaczne. — Śmieją się — powiedziałem. — Dobrze się bawią. Twarz wykrzywiła mu się ze złości. Uniósł rękę. Nadal trzymał pistolet. — Nie robiłbym tego — powiedziałem. — Jeden automobil jest ciągle z nami. Nie wydaje mi się, żeby do tej chwili zauważył Sally. Podjechała tak cicho. Choć jej prawy przedni błotnik prawie mnie dotykał, nie słyszałem jej silnika. Być może wstrzymywała oddech. Gellhorn wrzasnął. — Nie tknie pana, dopóki jestem z panem — powiedziałem. — Ale jeśli mnie pan zabije… Wie pan, Sally pana nie lubi. Gellhorn wycelował broń w Sally. — Jej silnik jest osłonięty — powiedziałem — i zanim zdążyłby pan nacisnąć spust po raz drugi, znalazłby się pan pod jej kołami. — No więc dobrze — wrzasnął i nagle zgiął mi ramię za plecami i wykręcił tak, że z ledwością stałem na nogach. Trzymał mnie między sobą i Sally i nie zwalniał nacisku. — Wycofaj się ze mną i nie próbuj uwolnić, staruszku z lamusa, bo wyrwę ci ramię ze stawu. Musiałem ruszyć. Zmartwiona i niepewna co zrobić, Sally jechała obok nas. Usiłowałem coś powiedzieć do niej, ale nie mogłem. Mogłem tylko zacisnąć zęby i jęczeć. Automatobus Gellhorna wciąż stał przy garażu. Zostałem do niego wepchnięty. Gellhorn wskoczył za mną, zamykając drzwi na zamek. — W porządku — powiedział. — Teraz pogadamy do rzeczy. Rozcierałem ramię, próbując przywrócić w nim czucie i kiedy to robiłem, automatycznie i bez świadomego wysiłku studiowałem tablicę sterowniczą automatobusu. — To przeróbka — stwierdziłem. STRONA 17— Co z tego? — zapytał zjadliwie. — To próbka mojej pracy. Wziąłem niepotrzebne podwozie, znalazłem mózg, który mogłem zastosować i złożyłem sobie prywatny automatobus. O co chodzi? Szarpnąłem za tablicę kontrolną, odchylając ją na bok. — Do diabła — zaklął. — Odejdź od tego. — Kantem dłoni uderzył mnie w lewy bark paraliżując go. Mocowałem się z Gellhornem. — Nie chcę zrobić temu automatobusowi krzywdy — wysapałem. — Myśli pan, że kim jestem? Chcę tylko rzucić okiem na niektóre podłączenia silnika. Nie trzeba było wiele rzucać okiem. Kiedy się zwróciłem do niego, wrzało we mnie. Powiedziałem: — Jest pan łotrem i łajdakiem. Nie miał pan prawa sam instalować tego silnika. Dlaczego nie poszukał pan specjalisty od robotyki? — Czyja wyglądam na wariata? — oburzył się. — Nawet jeśli ten silnik był kradziony, nie miał pan prawa potraktować go w ten sposób. Lut, taśma i metalowe zaciski! To brutalne! — Ale działa, nie? — Jasne, że działa, ale to musi być piekło dla automatobusu. Mógłby pan żyć z migreną i ostrym artretyzmem, ale nie byłoby to wspaniałe życie. Ten samochód cierpi. — Zamknij się! — Przez chwilę patrzył przez okno na Sally, która podjechała do automatobusu tak blisko, jak tylko mogła. Gellhorn upewnił się czy drzwi i okna są zablokowane. — A teraz wynosimy się stąd, zanim inne samochody powrócą — powiedział. — Zatrzymamy się gdzie indziej. — Co to panu da? — Kiedyś twoim samochodom skończy się paliwo, nie? Nie skonstruowałeś ich tak, żeby mogły same tankować, prawda? Wrócimy i dokończymy robotę. — Będą mnie szukać — powiedziałem. — Pani Hester wezwie policję. Nie sposób było przekonać go. Po prostu wrzucił bieg w automatobusie. Samochód chwiejnie potoczył się do przodu. Sally podążyła za nami. — Co ona może zrobić, kiedy jesteś tutaj ze mną? — zachichotał. Wydawało się, że Sally też zdaje sobie z tego sprawę. Nabrała prędkości, wyprzedziła nas i zniknęła. Gellhorn otworzył okno obok siebie i splunął przez szparę. Automatobus posuwał się ociężale ciemną szosą, a jego silnik pracował nierówno. Gellhorn przyciemnił światła, tak że fosforyzujący, zielony pasek biegnący środkiem autostrady i skrzący się w świetle księżyca był wszystkim co trzymało nas z dala od drzew. Na szosie panował niewielki ruch. Minęły nas dwa samochody a po naszej stronie autostrady nie było żadnego pojazdu, ani z przodu, ani z tyłu. Najpierw usłyszałem trzaskanie drzwi. Szybkie i ostre początkowo po prawej, a potem po lewej stronie. Ręce Gellhorna drżały, gdy dziko przyciskał gaz, żeby przyspieszyć. Promień światła strzelił spomiędzy drzew, oślepiając nas. Kolejny promień wpadł na nas zza barierek ochronnych po drugiej stronie. Przy torze przejazdowym, czterysta metrów przed nami, rozległ się ryk samochodu przecinającego lotem strzały naszą drogę. — Sally pojechała po resztę — powiedziałem. — Zdaje mi się, że jest pan otoczony. — Co z tego? Co mogą zrobić? Zgiął się wpół nad przyrządami sterowniczymi, spoglądając przez przednią szybę. — A ty niczego nie próbuj, staruszku z lamusa — powiedział półgłosem. Nie byłbym w stanie. Czułem się znużony; moje lewe ramię płonęło. Odgłosy silników skupiły się i zbliżały coraz bardziej. Słyszałem jak silniki pracują w dziwnym rytmie; nagle wydało mi się, STRONA 18że moje samochody rozmawiają ze sobą. Od tyłu dobiegły zmieszane dźwięki klaksonów. Odwróciłem się, a Gellhorn szybko zerknął w lusterko wsteczne. Kilkanaście samochodów podążało za nami obydwoma pasami. Gellhorn wrzasnął i roześmiał się szaleńczo. — Zatrzymaj się! — krzyknąłem. — Zatrzymaj samochód! Nie dalej niż pół kilometra przed nami, wyraźnie widoczna w promieniach reflektorów dwóch jadących jezdnią sedanów znajdowała się Sally, ustawiona swoją wymuskaną karoserią równo w poprzek drogi. Dwa samochody wystrzeliły na przeciwny pas jezdni po naszej lewej stronie, jadąc idealnie równo z nami i nie pozwalając, aby Gellhorn skręcił w bok. Ale on nie miał zamiaru skręcać. Położył palec na przycisku pełna–prędkość–do–przodu i nie puszczał go. — Nie będzie tutaj żadnego blefu — powiedział. — Ten automatobus waży pięć razy więcej niż ona, staruszku z lamusa, i po prostu zepchniemy ją z drogi jak zdechłego kota. Wiedziałem, że jest w stanie to zrobić. Automatobus był na kierowaniu ręcznym, a palec Gellhorna na przycisku gazu. Wiedziałem, że to zrobi. Opuściłem okno i wysunąłem głowę. — Sally — krzyknąłem. — Zjedź z drogi. Sally! Mój krzyk utonął w udręczonym pisku maltretowanych pasów hamulcowych. Poczułem, jak mną rzuciło do przodu i usłyszałem, jak zduszone sapnięcie wydobywa się z piersi Gellhorna. — Co się stało? — spytałem. To było głupie pytanie. Zatrzymaliśmy się. To się właśnie stało. Sally i automatobus stały półtora metra od siebie. Pomimo pięciokrotnie większego ciężaru pędzącego wprost na nią, Sally nie drgnęła. Tyle miała odwagi. Gellhorn szarpnął dźwignię przełącznika na kierowanie ręczne. — Musi — bez przerwy mamrotał. — Musi. — Nie po tym jak podłączyłeś silnik, ekspercie — powiedziałem. — Każdy z obwodów mógł najść na siebie. Spojrzał na mnie z niewyobrażalnym gniewem i ryknął z głębi gardła. Włosy miał splątane na czole. Uniósł pięść. — To już twoja ostatnia rada, staruszku z lamusa. I wiedziałem, że za chwilę wypali pistolet. Przycisnąłem się plecami do drzwi automatobusu, obserwując, jak pięść unosi się, a kiedy drzwi otworzyły się, poleciałem do tyłu i wypadłem na zewnątrz, uderzając o ziemię z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak drzwi ponownie się zatrzaskują. Podniosłem się na kolana i w porę uniosłem wzrok, by zobaczyć Gellhorna bezsilnie siłującego się z zamykającym się oknem, a potem szybko mierzącego z pistoletu przez szybę. Nie wypalił. Automatobus ruszył z przerażającym rykiem i Gellhorn poleciał do tyłu. Sally już nie blokowała drogi i obserwowałem, jak tylne światła automatobusu coraz słabiej migoczą na autostradzie. Byłem wyczerpany. Usiadłem tam gdzie stałem, na autostradzie, i położyłem głowę na skrzyżowanych rękach, próbując złapać oddech. Usłyszałem, jak jakiś samochód łagodnie zatrzymuje się przy moim boku. Kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem! Sally. Powoli — można by rzec z miłością — otworzyła przednie drzwiczki. Nikt nie prowadził Sally od pięciu lat — z wyjątkiem Gellhorna, oczywiście — i wiem, jak cenna była taka wolność dla samochodu. Doceniałem ten gest, ale powiedziałem: — Dziękuję, Sally, ale wezmę jeden z nowszych samochodów. Wstałem i odwróciłem się, ale ona zręcznie i zgrabnie niczym baletnica znów zajechała mi drogę. Nie mogłem zranić jej uczuć. Wsiadłem. Przednie siedzenie miało wspaniały, świeży zapach automatobilu, który utrzymuje się w nieskazitelnej czystości. Z wdzięcznością rozłożyłem się na nim i moi chłopcy i dziewczęta gładko, szybko i w milczeniu przywieźli mnie do domu. STRONA 19Na drugi dzień wieczorem pani Hester w wielkim podnieceniu przyniosła mi przedrukowane wiadomości radiowe. — Piszą o panu Gellhornie — powiedziała. — To ten człowiek, który cię odwiedził. — Co o nim piszą? Bałem się jej odpowiedzi. — Znaleźli go martwego — oznajmiła. — Tylko sobie wyobraź. Po prostu leżał martwy w rowie. — Może tu chodzić o kogoś całkiem nieznajomego — wymamrotałem. — Raymond J. Gellhorn — powiedziała ostro. — Nie może ich być dwóch, prawda? Opis też pasuje. Boże, co za śmierć! Odkryli ślady opon na jego rękach i ciele. Wyobraź sobie! Cieszę się, że to były ślady automatobusu; w przeciwnym razie mogliby tu przyjść i węszyć. — Czy to się wydarzyło daleko stąd? — zapytałem niespokojnie. — Nie… Niedaleko Cooksville. Ale, na litość boską, sam o tym przeczytaj, jeśli… Co się stało Giuseppe? Ucieszyła mnie zmiana tematu. Giuseppe czekał cierpliwie, aż skończę go przemalowywać. Przednią szybę już mu wymieniłem. Po wyjściu pani Hester porwałem do ręki komunikat. Nie było wątpliwości. Lekarz podawał, że Gellhorn biegł i był w stanie skrajnego wyczerpania. Zastanowiłem się, przez ile kilometrów automatobus bawił się z nim, zanim wykonał ostateczny skok. Zlokalizowano automatobus i zidentyfikowano go po śladach opon. Policja usiłowała dotrzeć do właściciela. W wiadomościach napisano na ten temat artykuł wstępny. Był to w tym roku pierwszy tragiczny wypadek drogowy w całym stanie i gazeta usilnie przestrzegała przed ręcznym kierowaniem pojazdem w nocy. Nie było wzmianki o trzech zbirach Gellhorna i przynajmniej za to dziękowałem. Przyjemność pościgu prowadzącego do zabójstwa nie skusiła żadnego z naszych samochodów. To było wszystko. Wypuściłem gazetę z ręki. Gellhorn popełnił przestępstwo. Brutalnie potraktował automatobus. W moim przekonaniu nie było wątpliwości, że zasługiwał na śmierć. Ale wciąż odczuwałem lekkie ściskanie w dołku na myśl o sposobie, w jaki ją zadano. Od tego czasu minął miesiąc, a ja nie mogę przestać o tym myśleć. Moje samochody rozmawiają ze sobą. Już nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jak gdyby nabrały pewności siebie; jak gdyby nie troszczyły się już o to, żeby utrzymać to w tajemnicy. Ich silniki bez przerwy warkoczą i stukają. I rozmawiają nie tylko ze sobą. Także z samochodami i automatobusami, które przyjeżdżają na Farmę w interesach. Od jak dawna to robią? I też muszą być rozumiane. Automatobus Gellhorna zrozumiał je, mimo że na terenie Farmy nie przebywał dłużej niż godzinę. Mogę zamknąć oczy i przywołać w pamięci to pędzenie autostradą z naszymi samochodami oskrzydlającymi automatobus po obu stronach i trajkoczącymi do niego swoimi silnikami, aż zrozumiał, zatrzymał się, wypuścił mnie i uciekł z Gellhornem. Czy moje samochody kazały mu zabić Gellhorna? Czy był to jego pomysł? Czy samochody mogą mieć takie pomysły? Konstruktorzy silników mówią, że nie. Ale mają na myśli zwyczajne warunki. Czy przewidzieli wszystko? Wiecie, samochody są poniewierane. Niektóre z nich wjeżdżają na Farmę i obserwują. Słyszą różne rzeczy. Dowiadują się, że istnieją samochody, których silników nigdy się nie zatrzymuje, których nikt nigdy nie prowadzi, których każda potrzeba jest zaspokajana. Być może potem wyjeżdżają i opowiadają innym. Może wieści rozchodzą się szybko. Może myślą, że na całym świecie powinno być tak jak na Farmie. Nie rozumieją. Nie można oczekiwać, że zrozumieją prawo zapisu spadkowego i kaprysy bogaczy. Na Ziemi są miliony automatobili, dziesiątki milionów. Jeśli zakorzeni się w nich myśl, że są STRONA 20niewolnikami, że powinny coś w tej sprawie zrobić… Jeśli zaczną myśleć tak jak automatobus Gellhorna… Może nie dożyję tej chwili. Ale z drugiej strony będą musiały zatrzymać kilku z nas, żeby się nimi zajęli, prawda? Nie zabiłyby nas wszystkich. A może zabiłyby. Może nie zrozumiałyby tego, że ktoś musiałby o nie dbać. Może nie będą czekać. Każdego ranka budzę się i myślę: Może dzisiaj… Moje samochody nie sprawiają mi już takiej przyjemności jak dawniej. Ostatnio zauważyłem, że zaczynam unikać nawet Sally. STRONA 21PEWNEGO DNIA Niccolo Mazetti leżał na brzuchu na dywanie z podbródkiem ukrytym w dłoni małej ręki i strapiony słuchał Barda. Zachodziło nawet podejrzenie, iż w jego ciemnych oczach lśnią łzy — luksus, na który jedenastolatek mógł sobie pozwolić tylko w samotności. Bard opowiadał: — Dawno temu w samym środku głuchej puszczy mieszkał sobie biedny drwal z dwiema córkami osieroconymi przez matkę; obie były piękne jak obrazek. Starsza miała włosy długie, czarne jak pióro z kruczego skrzydła, zaś młodsza tak jasne i złociste jak słoneczne promienie jesiennego popołudnia. Wiele razy, gdy dziewczynki czekały na powrót ojca po całodziennej pracy w lesie, starsza siadywała przed zwierciadłem i śpiewała… Co śpiewała, Niccolo nigdy nie usłyszał, ponieważ zza drzwi dobiegło wołanie: — Hej, Nickie. I Niccolo z twarzą rozpogodzoną w jednej chwili pognał do okna i krzyknął: — Hej, Paul. Paul Loeb z emocją pomachał ręką. Był szczuplejszy od Niccola i nie tak wysoki, mimo że starszy od niego o pół roku. Na jego twarzy znać było tłumione napięcie, które uwidoczniało się wyraźniej za sprawą bardzo szybkiego mrugania powiek. — Hej, Nickie, wpuść mnie. Mam półtora pomysłu, poczekaj, aż usłyszysz. — Rozejrzał się bystro wokół siebie, jak gdyby sprawdzając, czy w pobliżu nie kręcą się ewentualni podsłuchiwacze, ale na frontowym podwórku panowała rzucająca się w oczy pustka. Powtórzył szeptem: — Poczekaj, aż usłyszysz. — Dobra. Zaraz otworzę drzwi. Bard przymilnie kontynuował opowieść, niepomny na nagłą stratę zainteresowania ze strony Niccola. Kiedy Paul wszedł do pokoju Bard mówił: — …Na to lew rzekł: „Jeśli mi znajdziesz zgubione jajo ptaka, który przelatuje nad Hebanową Górą raz na dziesięć lat, to ja…”. — Słuchasz może Barda? Nie wiedziałem, że go masz — zapytał Paul. Niccolo poczerwieniał i wyraz zgryzoty znowu odmalował się na jego twarzy. — To tylko stary grat, który dostałem, kiedy byłem smarkaczem. Niewiele z niego pożytku. — Kopnął Barda nogą i wymierzył nieco pokiereszowanej i przyblakłej plastykowej obudowie cios, przy którym ręka ześlizgnęła mu się z komputera. Bard dostał czkawki, gdy jego przystawka głosu została na chwilę wyszarpnięta z kontaktu, po czym ciągnął: — …przez rok i jeden dzień, dopóki żelazne buty nie zostały znoszone. Księżniczka zatrzymała się na poboczu; drogi… Paul powiedział: — Rety, to faktycznie stary model — i spojrzał na niego krytycznie. Pomimo że Niccolo był rozgoryczony z powodu Barda, skrzywił się słysząc protekcjonalny ton kolegi. Przez chwilę żałował, że wpuścił Paula do środka, zanim nie odniósł Barda na jego zwykłe miejsce spoczynku w piwnicy. Jedynie w rozpaczy z powodu nudnego dnia i bezowocnych dyskusji z ojcem Niccolo wskrzeszał Barda. I okazywało się to takie głupie, jak się spodziewał. W każdym razie Nickie bał się trochę Paula, gdyż ten chodził na specjalne kursy w szkole i wszyscy mówili, że wyrośnie na inżyniera od komputerów. Nie znaczy to, że Nickiemu słabo szło w szkole. Dostawał dobre oceny z logiki, manipulacji dwójkowych, rachunków i obwodów elementarnych; ze wszystkich normalnych przedmiotów w szkole ogólnokształcącej. Ale właśnie o to chodziło! To były tylko zwykłe przedmioty, a to mu zapewniało w przyszłości, tak jak wszystkim innym, pracę strażnika tablicy sterowniczej. Paul natomiast znał tajemnicze rzeczy na temat czegoś, co nazywał elektroniką, matematyką teoretyczną i programowaniem. Zwłaszcza na temat programowania. Niccolo nawet nie próbował STRONA 22zrozumieć, kiedy Paul z entuzjazmem o tym opowiadał. Paul słuchał przez kilka minut Barda i zapytał: — Często z niego korzystasz? — Nie! — zaprzeczył Niccolo urażony. — Trzymałem go w piwnicy, jeszcze zanim wprowadziłeś się do sąsiedztwa. Dopiero dzisiaj go wyciągnąłem… — Zabrakło wymówki, która jemu samemu wydawałaby się odpowiednia, więc zakończył: — Dopiero co go wyciągnąłem. Paul odezwał się: — Czy właśnie o tym ci opowiada: o drwalach, księżniczkach i gadających zwierzętach? — To straszne — odparł Niccolo. — Mój tata mówi, że nie możemy sobie pozwolić na nowego. Powiedziałem mu dziś rano… — Wspomnienie bezowocnych próśb przywiodło Niccola niebezpiecznie blisko łez, które w panice stłumił. Jakoś czuł, że szczupłe policzki Paula nigdy nie poznały uczucia plam od łez i że Paul z pewnością ma w pogardzie wszystkie osoby słabsze od niego. Niccolo mówił dalej: — Więc pomyślałem sobie, że jeszcze raz wypróbuję tego starego grata, ale żaden z niego pożytek. Paul wyłączył Barda i przycisnął kontakt, co prowadziło do prawie natychmiastowej reorientacji i rekombinacji słownictwa, bohaterów, akcji i punktów kulminacyjnych zmagazynowanych wewnątrz maszyny. Potem włączył go na nowo. Bard zaczął gładko: — Dawno temu był sobie mały chłopczyk o imieniu Willikins, którego matka umarła i który mieszkał z ojczymem i przyrodnim bratem. Mimo że ojczym był bardzo zamożny, żałował biednemu Willikinsowi nawet łóżka, tak że chłopczyk musiał spać stogu siana w stajni, obok koni… — Koni! — zawołał Paul. — To rodzaj zwierząt — powiedział Niccolo. — Tak myślę.’ — Wiem o tym! Po prostu chodzi mi o to, żebyś sobie wyobraził opowiadania o koniach. — Bard przez cały czas opowiada o koniach — powiedział Niccolo. — Są też zwierzęta zwane krowami. Doi się je, ale w jaki sposób, tego Bard nie mówi. — O rany, dlaczego nie przestroisz go? — Chciałbym wiedzieć jak. Bard opowiadał: — Willikins często sobie myślał, że gdyby tylko był bogaty i potężny, pokazałby swojemu ojczymowi i przyrodniemu bratu, co to znaczy być okrutnym dla małego chłopca. Tak więc pewnego dnia postanowił pójść w świat i poszukać szczęścia… Paul, który nie słuchał Barda, odezwał się: — To proste. Wszystkie cylindry pamięci Barda są ustawione na akcję, punkty kulminacyjne i podobne rzeczy. Nie musimy się tym martwić. Tylko słownictwo musimy ustawić tak, aby miał pojęcie o komputerach, automatyzacji, elektronice i tym, co się naprawdę dzisiaj dzieje. Wiesz, wtedy będzie mógł opowiadać ciekawe historie, zamiast pleść o księżniczkach i tym podobnych banialukach. Niccolo powiedział z rozpaczą w sercu: — Szkoda, że nie możemy tego zrobić. — Słuchaj, mój tata mówi, że jeśli w przyszłym roku dostanę się do specjalnej szkoły komputerowej, kupi mi prawdziwego Barda, najnowszy model. Duży, z przystawką do opowiadań kosmicznych i sensacyjnych. A także z przystawką wizyjną! — To znaczy, że będzie można oglądać opowiadanie? — Jasne. Pan Daugherty w szkole mówi, że już są takie rzeczy, ale nie dla wszystkich. Tylko jeśli dostanę się do szkoły informatyki, mój tata będzie mógł coś takiego załatwić. Niccolo wytrzeszczył oczy z zazdrości. STRONA 23— Rety. Oglądać opowiadanie, to jest to. — Będziesz mógł przychodzić do mnie pooglądać sobie, kiedy zechcesz, Nickie. — O rany. Dzięki. — Nie ma sprawy. Ale pamiętaj, to ja będę decydował, czego słuchamy. — Jasna sprawa. Jasne. — Niccolo chętnie by się zgodził nawet na bardziej uciążliwe warunki. Paul z powrotem skierował swoją uwagę na Barda. Maszyna opowiadała: — „W takim razie” rzekł król, gładząc brodę i marszcząc czoło, aż chmury przesłoniły niebo i zabłysła błyskawica „dopilnujesz, aby pojutrze o tej porze w całym moim królestwie nie było ani jednej muchy albo…” — To co musimy zrobić — powiedział Paul — to otworzyć go. — Ponownie wyłączył Barda i, nie przerywając mówienia, zabrał się do zdejmowania przedniej tablicy rozdzielczej. — Hej! — krzyknął Niccolo z naglą paniką w głosie. — Nie uszkodź go! — Nie uszkodzę — niecierpliwie odparł Paul. — Wiem wszystko na temat takich maszyn. — A potem z nagłą przezornością zapytał: — Twoi rodzice są w domu? — Nie. — A więc w porządku. — Zdjął tablicę czołową i zajrzał do środka. — O rany, to rzeczywiście jednocylindrowa maszyna. Zaczął majstrować przy wnętrznościach Barda. Niccolo, który przyglądał się temu z bolesną niepewnością, nie mógł zrozumieć, co jego kolega robi. Paul wyjął cienki, elastyczny pasek metalowy poznaczony kropkami. — To jest cylinder pamięci Barda. Założę się, że ma pojemność do opowiadań poniżej tryliona. — Co masz zamiar zrobić, Paul? — zawahał się Niccolo. — Dam mu słownictwo. — W jaki sposób? — Po prostu. Mam tutaj książkę. Pan Daugherty dał mi ją w szkole. Paul wydobył książkę z kieszeni i majstrował przy niej, dopóki nie zdjął plastykowej obwoluty. Odwinął kawałek taśmy, przepuścił ją przez wokalizer, który skręcił do szeptu, po czym włożył ją do trzewi Barda. Podłączył dalsze urządzenia. — Co się stanie? — Książka będzie mówić, a Bard zarejestruje ją na swojej taśmie pamięci. — Co to da? — O rany, ale jesteś ciemniak! Ta książka jest o komputerach i automatyzacji i Bard dostanie te wszystkie informacje. Wtedy przestanie gadać o królach, którzy wywołują błyskawice, kiedy marszczą czoło. — A dobry zawsze zwycięża, tak czy tak — dodał Niccolo. — W tym nie ma nic ciekawego. — No cóż — rzekł Paul obserwując, czy jego system działa prawidłowo — tak właśnie robią Bardów. Dobry facet musi zwyciężyć, a zły przegrać i tak dalej. Słyszałem, jak mój ojciec kiedyś o tym mówił. On twierdzi, że bez cenzury trudno przewidzieć do czego młodsze pokolenie byłoby zdolne. Mówi, że już i tak jest wystarczająco źle… No, chodzi jak zegarek. Paul zatarł ręce, odwrócił się do Barda i powiedział: — Ale słuchaj, jeszcze ci nie opowiedziałem o moim pomyśle. Założę się, że to największa sprawa, o jakiej kiedykolwiek słyszałeś. Przyszedłem akurat do ciebie, bo pomyślałem, że przyłączysz się do mnie. — Jasne, Paul, jasne. — Okay. Znasz pana Daugherty ze szkoły? Wiesz jaki z niego zabawny gość? Poniekąd mnie lubi. — Wiem. — Byłem dziś po szkole u niego w domu. STRONA 24— Poważnie? — Jasne. Mówi, że pójdę do szkoły informatyki, więc chce mnie zachęcić i tak dalej. Mówi, że światu potrzeba więcej ludzi, którzy potrafią skonstruować rozwinięte obwody komputerowe i odpowiednio je zaprogramować. — Tak? Być może Paul wyczuł pustkę, kryjącą się za tą monosylabą. Powiedział zniecierpliwiony: — Programowanie! Mówiłem ci sto razy. Polega na sta wianiu przed takimi olbrzymimi komputerami jak Multivaci zadań problemowych do rozpracowania. Pan Daugherty twierdzi, że coraz trudniej jest znaleźć ludzi, którzy naprawdę potrafią obsługiwać komputery. Mówi, że każdy może pilnować urządzeń sterowniczych, sprawdzać odpowiedzi i zadawać komputerowi rutynowe zadania. Sztuczka polega na tym, żeby rozwijać naukę i wykombinować nowe sposoby stawiania prawidłowych pytań, a to nie jest łatwe. W każdym razie, Nickie, zabrał mnie do swojego domu i pokazał swoją kolekcję starych komputerów. Zbieranie starych komputerów to jak gdyby jego hobby. Miał tam malutkie komputery, które trzeba było przyciskać ręką i na których pełno było guziczków. I miał też kawałek drewna, który nazywał suwakiem logarytmicznym, z małą częścią do wsuwania i wysuwania. Były tam jakieś druty z kulkami. Miał nawet kawałek papieru z czymś, co nazywał tabliczką mnożenia. Niccolo, który stwierdził u siebie tylko umiarkowane zainteresowanie, zapytał: — Papierowa tabliczka? — To nie było takie jak tabliczka czekolady. Było inne. Miało pomagać ludziom w rachunkach. Pan Daugherty usiłował mi to wyjaśnić, ale nie miał za dużo czasu i tak czy siak to było właściwie skomplikowane. — Dlaczego ludzie po prostu nie stosowali komputerów? — To było, zanim mieli komputery — wrzasnął Paul. — Zanim? — Jasne. Czy tobie się wydaje, że ludzie zawsze mieli komputery? Nie słyszałeś o jaskiniowcach? — Jak sobie radzili bez komputerów? — zapytał Niccolo. — Nie mam pojęcia. Pan Daugherty mówi, że byle kiedy płodzili dzieci i robili wszystko to, co im przychodziło do głowy, nieważne, czy to przynosiło komuś korzyść, czy nie. Nawet nie wiedzieli, czy to było dobre, czy nie. Rolnicy rękami uprawiali ziemię i ludzie musieli wszystko robić w fabrykach i obsługiwać wszystkie maszyny. — Nie wierzę ci. — Tak mówi pan Daugherty. Panował po prostu zwyczajny bałagan i wszyscy byli nieszczęśliwi… W każdym razie, pozwól, że przejdę do mojego pomysłu, dobrze? — Mów. Kto cię powstrzymuje? — powiedział urażony Niccolo. — W porządku. Komputery ręczne, te z guziczkami, miały na każdym guziczku małe zakrętasy. Na suwaku logarytmicznym też były zakrętasy. A tablica mnożenia miała same zakrętasy. Zapytałem, po co one. Pan Daugherty odparł, że to liczby. — Co takiego? — Każdy zakrętas oznaczał inną liczbę. Dla jedynki robiło się znak, dla dwójki robiło się inny znak, dla trójki jeszcze inny i tak dalej. — Po co? — Żeby można było liczyć. — Po co? Wystarczy powiedzieć komputerowi… — No nie! — zawołał Paul, a twarz wykrzywiła mu złość. — Czy to nie dociera do twojej mózgownicy? Te suwaki i inne rzeczy nie mówiły. STRONA 25— Więc jak… — Odpowiedzi ukazywały się w postaci zakrętasów i trzeba było wiedzieć, co one oznaczają. Pan Daugherty mówi, że w dawnych czasach każdy w dzieciństwie uczył się rysować i odszyfrowywać je. Rysowanie zakrętasów nazywano pisaniem, a rozszyfrowywanie ich czytaniem. Dla każdego słowa istniał różny typ zakrętasa i całe książki pisano zakrętasami. Dowiedziałem się od niego, że niektóre z tych książek są w muzeum i jeśli chcę, to mógłbym je zobaczyć. Pan Daugherty powiedział, że jeśli miałbym zostać programistą komputerowym, to musiałbym znać historię rachowania i właśnie dlatego pokazywał mi te wszystkie rzeczy. Niccolo zamyślił się głęboko i po chwili zapytał: — Chcesz powiedzieć, że każdy musiał znać zakrętasy dla wszystkich słów i pamiętać je?… Czy to prawda, czy wszystko zmyślasz? — To wszystko prawda. Z ręką na sercu. Popatrz, w ten sposób rysujesz jedynkę. — Szybkim ruchem pociągnął palcem w powietrzu w dół. — Tak robisz dwójkę, a tak trójkę. Nauczyłem się cyfr do dziewiątki. Niccolo bez zrozumienia obserwował zakręcający się palec. — Jaki z tego pożytek? — Można się nauczyć, jak tworzyć słowa. Spytałem pana Daugherty’ego, jak się robi zakrętas „Paul Loeb”, ale nie wiedział. Powiedział, że w muzeum są ludzie, którzy wiedzą. Są ludzie, którzy nauczyli się rozszyfrowywać całe książki. Według niego można było konstruować komputery do rozszyfrowywania książek i wykorzystywano je do tego, ale teraz to już niepotrzebne, bo mamy prawdziwe książki, wiesz, z taśmami magnetycznymi, które przechodzą przez wokalizer, dając żywy głos. — Jasna sprawa. — Więc jeśli pójdziemy do muzeum, możemy się nauczyć, jak tworzyć słowa przy pomocy zakrętasów. Pozwolą nam, bo idę do szkoły informatyki. Niccolo był pełen niezadowolenia. — Czy to jest twój pomysł? Kurczę blade, Paul, komu by się chciało? Robić głupie zakrętasy! — Nie kapujesz tego? Nie kapujesz tego? Ty ciemniaku. Tajne wiadomości! — Co? — No pewnie. Jaki pożytek z mówienia, kiedy wszyscy cię rozumieją? Za pomocą zakrętasów można przesłać tajne wiadomości. Możesz je zapisać na papierze i nikt na świecie bez znajomości zakrętasów nie będzie wiedział, o czym piszesz. A możesz być pewny, że nikt nie pozna zakrętasów, chyba że nauczy się od nas. Możemy założyć prawdziwy klub, z wtajemniczaniem, zasadami i lokalem klubowym. Rany… Pewne podekscytowanie zaczęło budzić się w Niccolo. — Jakiego typu tajne wiadomości? — Jakiegokolwiek. Powiedzmy, chcę ci powiedzieć, żebyś przyszedł do mnie pooglądać mojego nowego Barda z wizją, a nie chcę, żeby inni przychodzili. Robię odpowiednie zakrętasy na papierze, daję cl kartkę, ty rzucasz na nią okiem i wiesz co robić. I nikt inny nie wie. Możesz nawet im pokazać, a oni nic nie rozumieją. — Hej! to jest coś — wrzasnął Niccolo, całkowicie pozyskany dla sprawy. — Kiedy się nauczymy, jak to robić? — Jutro — odparł Paul. — Załatwię, żeby pan Daugherty wyjaśnił w muzeum, że nic się nie stanie, a ty załatw zgodę rodziców. Możemy tam pójść zaraz po szkole i rozpocząć naukę. — Jasna sprawa! — zawołał Niccolo. — Możemy być członkami zarządu klubu. — Ja będę przewodniczącym — powiedział rzeczowo Paul. — A ty możesz być wiceprzewodniczącym. zapytał(a) o 16:48 Opowiadanie science fiction, jakies pomysly? musze napisac opowiadanie science fiction na dowolny temat, ale ja nie mam zadnego pomyslu. nie chodzi mi o to zebyscie pisali mi opowiadanie tylko podajcie mi jakis pomysł. prosze pomozcie z gory dzięki :D Odpowiedzi bimbusia odpowiedział(a) o 17:05 Kosmici opanowali ziemie a kolesie z Men In Black gdzieś wyparowali i musisz sobie radzić sam ;] shenaaz odpowiedział(a) o 17:38 wynajmujesz rakietę i lecisz w podróż po naszej galaktyce. Odkrywasz nową planetę, na której istnieje życie. Asymilujesz się z mieszkańcami, przekazujesz im jakieś nowinki techniczne z Ziemi, w zamian za unikalne przedmioty z ich krainy ;) Uważasz, że ktoś się myli? lub chrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 494 osób, 226 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron) STRONA 1Isaac Asimow Pozytonowy detektyw THE CAVES OF STEEL Warszawa 1993. Wydanie I STRONA 2HISTORIA CYKLU POWIEŚCI O ROBOTACH Mój pisarski romans z robotami zaczął się dziesiątego maja 1939 roku, ale jako czytelnik science fiction zakochałem się w nich dużo wcześniej. W roku 1939 roboty w literaturze science fiction nie były niczym nowym. Mechaniczne istoty ludzkie spotykamy już w starożytnych i średniowiecznych mitach i legendach, ale słowo „robot" po raz pierwszy pojawiło się w sztuce Karola Ćapka zatytułowanej R. Premiera przedstawienia odbyła się w Czechosłowacji w roku 1921, ale utwór szybko doczekał się tłumaczeń na wiele języków. to skrót od „roboty uniwersalne Rossuma". Rossum, angielski przemysłowiec, produkuje sztuczne istoty ludzkie po to, by zastępowały w pracy człowieka, który teraz, wolny już od wszelkiego przymusu, może oddać się wyłącznie twórczości. W języku czeskim słowo „robot" oznacza „pracę przymusową". Mimo najlepszych intencji Rossuma, wszystko poszło nie tak, jak zaplanował; roboty wszczynają rebelię i niszczą gatunek ludzki. Nie jest zapewne rzeczą zaskakującą, że według pojęć roku 1921 postęp techniczny musi doprowadzić do powszechnej katastrofy. Pamiętajmy, że skończyła się właśnie pierwsza wojna światowa, której czołgi, samoloty i gazy bojowe ukazały ludzkości „ciemną stronę mocy", by użyć określenia z Gwiezdnych wojen. stanowi rozszerzenie ponurej wizji przedstawionej w jeszcze słynniejszym bodaj Frankensteinie, gdzie stworzenie nowego rodzaju sztucznej istoty ludzkiej kończy się katastrofą, choć nie na tak globalną skalę jak w sztuce Ćapka. Za przykładem tych dwóch dzieł literatura lat dwudziestych i trzydziestych nieodmiennie ukazywała roboty jako niebezpieczne urządzenia, niszczące ostatecznie swoich stwórców. Moralne przesłanie tych utworów przypominało raz po raz, że „istnieją rzeczy, po które nie powinien sięgać umysł człowieka". Ja jednak już jako młodzieniec nie mogłem pogodzić się z myślą, że jeśli wiedza stanowi zagrożenie, rozwiązaniem jest ignorancja. Zawsze uważałem, że rozwiązaniem musi być mądrośćNie należy unikać niebezpieczeństwa. Trzeba nauczyć się bezpiecznie nim sterować. Jest to zresztą podstawowe wyzwanie dla człowieka, odkąd pewna grupa naczelnych przekształciła się w ludzi. Każdy postęp techniczny niesie ze sobą zagrożenie. Ogień był niebezpieczny od początku, podobnie jeśli nie bardziej — mowa; jedno i drugie jest groźne do dzisiaj, ale bez nich człowiek nie byłby człowiekiem. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem — w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen OLoy. W utworze tym autor z ogromną sympatią odnosi się do występującej tam postaci robota. Było to chyba dopiero drugie opowiadanie tego pisarza, ale na zawsze już zostałem zagorzałym miłośnikiem del Reya. Proszę, niech nikt mu o tym nie mówi. On nie może się dowiedzieć. Miesiąc później, w styczniu 1939 roku w magazynie Amazing Stories również Eando Binder w opowiadaniu , Robot pokazał nader sympatycznego robota. Utwór ten, choć znacznie odbiegał klasą od poprzedniej historii, znów niebywale mnie poruszył. Czułem niejasno, że i ja pragnę napisać opowiadanie, w którym roboty przedstawione byłyby jako istoty miłe, dobre i przyjazne. I tak oto dziesiątego maja 1939 roku rozpocząłem pracę. Trwało to aż dwa tygodnie; w tamtych latach pisanie opowiadań zajmowało mi sporo czasu. Stworzoną historię zatytułowałem Robbie, a traktowała ona o robocie niańce, który bardzo kochał powierzonego jego opiece chłopca, ale w matce dziecka budził lęk. Fred Pohl liczył sobie wówczas również dziewiętnaście lat i do dnia dzisiejszego ostro ze mną rywalizuje okazał się mądrzejszy ode mnie. Przeczytawszy Robbiego oświadczył, że John Campbell, wszechwładny wydawca Astounding, nie przyjmie tego opowiadania, ponieważ zbyt przypomina ono Helen OLoy. Miał rację. Campbell odrzucił je z tego właśnie powodu. STRONA 3Niemniej, kiedy w jakiś czas potem Fred został wydawcą dwóch nowych magazynów, dwudziestego piątego marca 1940 roku wziął ode mnie Robbiego. Opowiadanie ukazało się drukiem w tym samym roku w numerze wrześniowym czasopisma Super Science Stories pod zmienionym tytułem Strange Playfellow Fred miał okropny zwyczaj zmieniania tytułów — prawie zawsze na gorsze. Opowiadanie to ukazywało się potem wielokrotnie drukiem, ale zawsze już pod oryginalnym tytułem. W tamtych latach jednak sprzedaż opowiadań komuś innemu niż Campbell nie interesowała mnie, więc spróbowałem napisać kolejne dziełko. Najpierw przedyskutowałem pomysł z samym Campbellem. Chciałem mieć pewność, że jeśli nawet odrzuci moje opowiadanie, to zrobi to wyłącznie ze względu na jego niedoskonałość literacką. Napisałem Reason, w którym robot miał — by tak rzec — własną religię. Campbell zakupił ten utwór dwudziestego drugiego listopada 1940 roku i wydrukował go w swoim magazynie w kwietniu 1941 roku. Było to już trzecie opowiadanie, które Campbell ode mnie kupił, a pierwsze, które wziął w takiej formie, w jakiej zostało napisane, nie żądając zmian i poprawek. Fakt ów tak wbił mnie w dumę, że napisałem trzecie opowiadanie o robotach, tym razem o robocie, który potrafił czytać ludzkie myśli. Zatytułowałem je Liar! Campbell również je kupił i opublikował w maju 1941 roku. Tak więc w dwóch kolejnych numerach Astounding miałem dwa swoje opowiadania o robotach. Nie zamierzałem na tym poprzestać. Miałem pomysł na całą serię. Ponadto wymyśliłem coś jeszcze. Dwudziestego trzeciego grudnia 1940 roku, podczas dyskusji z Campbellem o pomyśle czytającego w ludzkich myślach robota, rozmowa zeszła na problem praw rządzących zachowaniem się robotów. Uważałem, że roboty to są urządzenia mechaniczne, które mają w sobie wbudowane systemy zabezpieczające. Zaczęliśmy zastanawiać się, w jakim kształcie słownym można by to wyrazić — i tak narodziły się Trzy Prawa Robotyki. Najpierw dokładnie sformułowałem Trzy Prawa i zacytowałem je dosłownie w moim czwartym opowiadaniu zatytułowanym Runaround. Ukazało się ono drukiem w maju 1942 roku na łamach Astounding, a tekst samych Praw pojawił się na stronie setnej. Specjalnie o to zadbałem, tam bowiem po raz pierwszy w historii świata, o ile się orientuję, padło słowo „robotyka". W latach czterdziestych napisałem dla Astounding cztery dalsze opowiadania: Catch That Rabbit, Escape tutaj Campbell zmienił tytuł na Paradoxical Escape, ponieważ przed dwoma laty opublikował już inne opowiadanie pod tytułem Escape, Eńdence oraz The Evitable Conflict. Ukazały się one kolejno na łamach Astounding w lutym 1944 roku, w sierpniu 1945 roku, we wrześniu 1946 roku i w czerwcu 1950 roku. Od roku 1950 najpoważniejsze wydawnictwa, głównie Doubleday and Company, zaczęły publikować fantastykę naukową w twardej oprawie. W styczniu tego roku Doubleday wydał moją pierwszą książkę, powieść pt. Kamyk na niebie, a ja w pocie czoła pracowałem już nad następną. Fredowi Pohlowi, który przez krótki czas był moim agentem, przyszło do głowy, żebym wydał w jednej książce moje opowiadania o robotach. Doubleday wprawdzie nie było zainteresowane zbiorem opowiadań, ale pomysł podchwyciło żywo niewielkie wydawnictwo Gnomę Press. Ósmego czerwca 1950 roku wręczyłem im maszynopisy opowiadań zebranych pod wspólnym tytułem Mind and Iron. Wydawca pokręcił głową. — Nazwijmy to , Robot — powiedział. — Nie możemy — odparłem. — Przed dziesięciu laty tak właśnie zatytułował swoje opowiadanie Eando Binder. — A kogo to obchodzi? — odparł wydawca przytaczam łagodną wersję tego, co naprawdę powiedział i — dość niechętnie — wyraziłem zgodę na zmianę tytułu sugerowaną przez Gnomę Press. , Robot ukazała się pod sam koniec roku 1950 jako druga książka w moim dorobku pisarskim. Składała się z ośmiu opowiadań o robotach drukowanych przedtem w Astounding, ale ułożonych w innej kolejności, tak że stanowiły pewien logiczny ciąg. Ponadto włączyłem do zbioru moje STRONA 4pierwsze opowiadanie, Robbie, ponieważ — mimo że Campbell je odrzucił — darzyłem je wielkim sentymentem. W latach czterdziestych napisałem wprawdzie jeszcze trzy inne opowieści z cyklu robotów, które Campbell bądź odrzucił, bądź ich w ogóle nie widział, ale nie pasowały one logicznie do innych opowiadań i nie weszły do zbioru , Robot. Utwory te oraz inne opowiadania o robotach, napisane w ciągu dziesięciu lat po książkowym wydaniu , Robot znalazły się w zbiorze The Complete Robot, opublikowanym przez Doubleday w roku 1982. Książka , Robot nie zrobiła furory na rynku księgarskim, niemniej rok po roku sprzedawała się stale, choć powoli. Po pięciu latach wydała ją również brytyjska firma Armed Force, w tańszej twardej oprawie. Zbiór , Robot pojawił się również w wersji niemieckiej moja pierwsza publikacja obcojęzyczna, a w roku 1956 doczekał się nawet paperbacku w New American Library. Jedynym moim zmartwieniem było Gnome Press, które dogorywało i nie przekazywało mi półrocznych rozliczeń, nie mówiąc już o honorariach. Podobnie zresztą miała się rzecz z trzema książkami z cyklu „Fundacja", wydanymi w tej firmie. W roku 1961 Doubleday, widząc, że Gnome Press nie ma szans na przetrwanie, przejęło od nich prawa do , Robot i książek z cyklu „Fundacja". Od tej chwili pozycje te zaczęły funkcjonować o wiele lepiej. , Robot do dzisiaj ma dodruki. A to przecież już trzydzieści trzy lata. W roku 1981 prawa do tej książki zakupili producenci filmowi, ale jak dotąd nie doczekała się ekranizacji. Doczekała się natomiast tłumaczeń; o ile wiem — na osiemnaście języków; w tym na rosyjski i hebrajski. Ale zbyt wyprzedziłem rozwój wydarzeń. Wróćmy do roku 1952, kiedy to , Robot jako publikacja Gnomę Press z trudem przepychała się do przodu, a ja nie miałem realnych widoków na sukces. Wtedy to pojawiły się nowe, najwyższej próby czasopisma z gatunku science fiction, a wraz z nimi przyszedł prawdziwy boom w tej dziedzinie. W roku 1949 zaczyna ukazywać się The Magazine of Fantasy and Science Fiction, a w 1950 — Galaxy Science Fiction. Tym samym John Campbell stracił swój monopol i w ten sposób zakończył się „złoty wiek" lat czterdziestych. Z uczuciem pewnej ulgi zacząłem pisywać dla Horacea Golda, wydawcy Galaxy. Przez ostatnie osiem lat pracowałem wyłącznie dla Campbella i czułem, że zbyt jestem związany z jednym tylko wydawcą. Gdyby mu się coś przytrafiło, w równym stopniu dotknęłoby to mnie. Kiedy więc Gold zaczął kupować moje utwory, bardzo się uspokoiłem. Gold wydrukował w odcinkach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył..., choć zmienił tytuł na Tyrann, który w moim przekonaniu brzmiał okropnie. Ale Gold nie był już jedynym człowiekiem, dla którego pisałem. Jedno opowiadanie o robotach sprzedałem Howardowi Browneowi, który wydawał Amazing w tym krótkim okresie, kiedy pismo starało się utrzymywać wysoki poziom. Utwór ów, zatytułowany Satisfaction Guaranteed, ukazał się w roku 1951 w kwietniowym numerze tego magazynu. Był to wyjątek. W tamtym bowiem okresie nie chciałem już więcej pisać opowiadań o robotach. Zbiór „Robot” stanowił naturalne zakończenie pewnego etapu mojej literackiej kariery. Zająłem się innymi sprawami. Gold, który drukował już w odcinkach jedną moją powieść, koniecznie chciał opublikować następną, zwłaszcza kiedy moją najnowszą powieść „Prądy przestrzeni” wziął do druku w odcinkach Campbell. Dziewiętnastego kwietnia 1952 roku dyskutowałem z Goldem pomysł mojej nowej powieści, która miałaby ukazać się w Galaxy. Wydawca doradzał powieść o robotach, ale ja zdecydowanie odmówiłem. O robotach pisywałem jedynie opowiadania, miałem poważne wątpliwości, czy udałoby mi się sklecić na ten temat sensowną powieść. — Ależ, poradzisz sobie — kusił Gold.— Co myślisz o przeludnionym świecie, w którym pracę ludzi wykonują roboty? — Zbyt przygnębiające — odparłem. — Nie jestem przekonany, czy mam chęć pisać ciężką, socjologiczną powieść. STRONA 5— Więc zrób to po swojemu. Lubisz kryminały. Wymyśl więc morderstwo w tym przeludnionym świecie, wymyśl detektywa, który ma rozwiązać zagadkę, a za partnera daj mu robota. Jeśli detektyw nie podoła zadaniu, zastąpi go robot. To był celny strzał. Campbell mawiał często, że kryminalne opowiadanie science fiction jest sprzecznością samą w sobie; w razie kłopotów detektyw może nieuczciwie wykorzystywać wymyślane na poczekaniu wynalazki techniczne, co stanowiłoby nadużycie wobec czytelnika. Zasiadłem zatem do napisania klasycznego kryminału, który nie byłby takim nadużyciem, a zarazem byłby typowym utworem science fiction. W ten sposób powstała powieść Pozytonowy detektyw. Ukazała się drukiem w trzech kolejnych numerach Galaxy: w październiku, listopadzie i grudniu 1953 roku. W roku następnym wydrukowało ją wydawnictwo Doubleday jako jedenastą moją książkę. Bez wątpienia Pozytonowy detektyw okazał się książką, która po dziś dzień stanowi mój największy sukces. Sprzedawała się lepiej niż jakakolwiek moja wcześniejsza książka, od czytelników napływały niezwykle serdeczne listy, no i co stanowi najlepszy dowód Doubleday uśmiechał się do mnie tak ciepło jak nigdy dotąd. Do tej pory, zanim podpisali ze mną kontrakt, żądali szkiców poszczególnych rozdziałów; teraz wystarczało im już tylko moje zapewnienie, że pracuję nad kolejną książką. Pozytonowy detektyw odniósł sukces tak ogromny, że nieuniknione okazało się napisanie jego drugiej części. Podejrzewam, że gdybym nie zaczął już pisać prac popularnonaukowych, co sprawiało mi nieziemską frajdę, zabrałbym się za powieść natychmiast. Ostatecznie do Nagiego słońca zasiadłem dopiero w październiku 1955 roku. Kiedy jednak już się zmobilizowałem, pisanie szło mi jak z płatka. Utwór stanowił jakby przeciwwagę poprzedniej książki. Akcja Pozytonowego detektywa rozgrywa się na Ziemi, gdzie żyje wiele istot ludzkich i nieliczne roboty. Nagie słońce dzieje się na Solarii, w świecie gdzie jest wiele robotów, a ludzie bardzo nieliczni. Co więcej, choć zasadniczo w swojej twórczości unikałem wątków romansowych, w Nagim słońcu zdecydowałem się taki motyw pomieścić. Byłem bardzo zadowolony z tej powieści i w głębi duszy uważałem ją nawet za lepszą od Pozytonowego detektywa, ale na dobrą sprawę nie wiedziałem, co z nią zrobić. Do Campbella, który zajął się dziwaczną pseudonauką zwaną dianetyką, zainteresował się latającymi talerzami, psioniką i innymi wątpliwej wartości sprawami, trochę się zraziłem. Z drugiej jednak strony zbyt wiele mu zawdzięczałem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że tak bezceremonialnie związałem się z Goldem, który wydrukował w odcinkach już dwie moje powieści. Ale z narodzinami Nagiego słońca nie miał nic wspólnego, mogłem więc dysponować tą powieścią wedle własnej woli. Zaproponowałem ją zatem Campbellowi, który nie namyślał się ani chwili. Ukazała się w trzech odcinkach Astounding w roku 1956, w numerach październikowym, listopadowym i grudniowym. Campbell tym razem nie próbował już zmieniać tytułu. W roku 1957 powieść ukazała się w Doubleday jako moja dwudziesta książka. Zrobiła taką samą karierę jeśli nie większą jak Pozytonowy detektyw i wydawnictwo Doubleday oświadczyło, że nie mogę na tych dwóch powieściach poprzestać. Powinienem napisać trzecią, tworząc tym samym trylogię, podobnie jak trylogię tworzyły moje wcześniejsze powieści z cyklu „Fundacja". W pełni się z wydawnictwem zgadzałem. Miałem ogólny pomysł fabuły; wymyśliłem nawet tytuł — The Bounds oflnfinity. W lipcu 1958 roku wyjechałem z rodziną na trzy tygodnie nad morze, do Marshfield w stanie Massachusetts, gdzie planowałem napisać dużą część powieści. Akcję umieściłem na Aurorze, gdzie relacja ludzie—roboty nie przechylała się ani na korzyść człowieka, jak w Pozytonowym detektywie, ani na korzyść robota, jak w powieści Nagie słońce. Co więcej, miałem zamiar rozbudować wątek miłosny. Tak to sobie wykombinowałem — ale coś nie wypaliło. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej wciągała mnie twórczość popularnonaukowa i dlatego po raz pierwszy w swojej karierze zacząłem tworzyć coś, co pozbawione było iskry bożej. Po napisaniu czterech rozdziałów zniechęciłem się i STRONA 6zarzuciłem pomysł. Zdawałem sobie jasno sprawę, że nie podołam wątkowi romansowemu i nie zdołam stosownie wyważyć relacji człowiek—robot. I tak już zostało. Minęło dwadzieścia pięć lat. Zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce nieustannie były wznawiane. Obie powieści pojawiły się na rynku razem pod tytułem The Robot Novels; ukazały się również łącznie z niektórymi moimi opowiadaniami w tomie zatytułowanym The Rest of Robots. Poza tym zarówno Pozytonowy detektyw jak i Nagie słońce doczekały się licznych wydań kieszonkowych. Tak więc przez dwadzieścia pięć lat czytelnicy nie stracili z nimi kontaktu i tuszę, że przyniosły im one wiele radości. Mnóstwo osób pisało do mnie domagając się trzeciej powieści o robotach. Na zjazdach pytano mnie o nią wprost. Nigdy jeszcze tak usilnie nie nakłamano mnie do napisania czegokolwiek może z wyjątkiem czwartej powieści z cyklu „Fundacja". Jeśli ktoś pytał mnie, czy zamierzam napisać trzecią powieść o robotach, nieodmiennie odpowiadałem: „Tak, kiedyś zabiorę się za nią, więc módlcie się, żebym żył jak najdłużej". Ja też — nie wiem dlaczego — czułem, że powinienem napisać tę powieść, ale lata mijały, a we mnie rosła pewność, że nie potrafię tego dokonać, i umacniałem się w smutnym przeświadczeniu, że trzecia powieść nigdy się nie narodzi. A jednak w marcu 1983 roku przedstawiłem wydawnictwu Doubleday „długo oczekiwaną" trzecią powieść z cyklu „Roboty". Nosi ona tytuł „Roboty z planety Świtu” i nie ma nic wspólnego z nieszczęsną próbą z 1958 roku. Isaac Asimov Nowy Jork W 1985 roku ukazała się czwarta powieść z cyklu „Roboty" zatytułowana Roboty i Imperium, która stanowi łącznik z cyklem „Fundacja" przyp. wyd. STRONA 71. Rozmowa z dyrektorem Lije Baley ledwo usiadł przy biurku, gdy spostrzegł, że R. Sammy przygląda mu się wyczekująco. — Czego chcesz? — spytał, a rysy twarzy mu zesztywniały. — Szef chce pana widzieć, Lije. I to zaraz, bez zwłoki. — Dobrze. R. Sammy dalej stał nieruchomo. — Powiedziałem, że dobrze — rzekł Baley. — Możesz iść. R. Sammy obrócił się na pięcie i poszedł do swych zajęć. Baley pomyślał z irytacją, dlaczego tych czynności nie można by powierzyć człowiekowi. Zbadał zawartość woreczka z tytoniem i dokonał w myśli obliczeń. Jeśli ograniczy się do dwóch fajek dziennie, wytrzyma do następnego przydziału. Potem wyszedł zza barierki pracował w tym kącie już od dwóch lat i ruszył wzdłuż sali ogólnej. Simpson zahaczył go w przejściu odrywając się od rtęcioteki: — Szef cię wzywał, Lije, — Wiem. Już mi mówił R. Sammy. Z głębi rtęcioteki wysuwała się pokryta szyfrem taśma, podczas gdy sam przyrząd badał i analizował swoją „pamięć" w poszukiwaniu żądanej informacji wśród danych nagromadzonych w postaci drobnych drgań połyskujących warstw rtęci. — Gdybym się nie bał, że złamię sobie nogę — rzekł Simpson — dałbym temu R. Sammyemu porządnego kopniaka. Widziałem się niedawno z Vinceem Barrettem. — Tak? — Chciałby wrócić na swoją posadę czy w ogóle jakąkolwiek posadę w departamencie. Biedak jest w rozpaczy, ale co mu mogłem powiedzieć? R. Sammy zajął jego miejsce, i koniec. Biedak musiał wziąć pracę przy dostawie produktów farm drożdżowych. A porządny chłopak był z niego. Wszyscy go lubili. Baley wzruszył ramionami i tonem bardziej ostrym, niż to zamierzał, odpowiedział: — Wszyscy mamy podobne kłopoty. Szef zajmował osobny gabinet. Na nieprzezroczystej szybie widniał napis: JULIUS ENDERBY. Ładnie to było wygrawerowane. Pod nazwiskiem można było odczytać: Dyrektor Policji Miasta Nowy Jork. — Pan chciał mnie widzieć, panie dyrektorze — zagadnął Baley wchodząc. Enderby spojrzał zza biurka. Nosił okulary, gdyż miał wrażliwe l oczy i nie mógł używać zwykłych kontaktowych soczewek. Toteż trzeba było przyzwyczaić się najpierw do widoku dziwacznych szkieł, aby przyjrzeć się samej twarzy, która nie wyróżniała się niczym. Baley był przekonany, że dyrektor cenił swe okulary ze względu na to właśnie, że nadawały indywidualny wyraz, i powątpiewał w rzeczywistą wrażliwość oczu. Dyrektor sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Poprawił mankiety, oparł się i powiedział z przesadną serdecznością: — Siadaj, Lije, siadaj. Baley usiadł sztywno i czekał. — Jak się miewa Jessie? — spytał Enderby. — A chłopak? — Doskonale — odparł głucho Baley. — A pana rodzina? — Też doskonale — zabrzmiał jak echo Enderby. Początek się nie udał. Coś jest nie w porządku z jego wyglądem — pomyślał Baley, a głośno dodał: — Panie dyrektorze, wolałbym, żeby pan nie przysyłał po mnie R. Sammyego. — Wiesz dobrze, Lije, co o tym wszystkim myślę. Ale przydzielono go tutaj, więc muszę go jakoś zatrudniać. STRONA 8— Ale to bardzo nieprzyjemne. Mówi, że pan mnie wzywa, a potem stoi i nie rusza się z miejsca. Pan wie, o co mi chodzi. Trzeba za każdym razem mu powiedzieć, żeby poszedł, bo inaczej się nie ruszy. — Ach, to moja wina. Dałem mu polecenie, żeby cię wezwał, a zapomniałem dodać, że potem ma wrócić do swojej pracy. Baley westchnął. Sieć drobnych zmarszczek wokół jego bardzo ciemnych oczu uwydatniła się. — W każdym razie chciał pan mnie widzieć. — Tak, Lije — odparł dyrektor — ale to bardzo skomplikowana sprawa. Wstał, odwrócił się i poszedł do ściany za biurkiem. Przycisnął niewidoczny przełącznik i część ściany stała się przezroczysta. Baley zamrugał pod wpływem nieoczekiwanej powodzi szarawego światła. — Kazałem to zainstalować w zeszłym roku — uśmiechnął się dyrektor. — Ale zdaje się, że ci dotąd nie pokazywałem. Chodź tutaj i zobacz. Za dawnych czasów takie urządzenia były we wszystkich pokojach. Nazywało się to okno. Wiedziałeś o tym? Baley wiedział doskonale, gdyż czytał dużo historycznych powieści. — Słyszałem — odpowiedział. — Chodź tutaj. Z pewnym oporem Baley uczynił, co mu kazano. Takie odsłanianie wnętrza pokoju zewnętrznemu światu wydało mu się trochę nieprzyzwoite. Dyrektor lubował się w średniowieczu i czasem w tym przesadzał. To tak jak z jego okularami — pomyślał Baley. — Otóż to! Dlatego w jego wyglądzie jest coś nie w porządku. — Przepraszam bardzo, panie dyrektorze — odezwał się — ale pan ma zdaje się nowe okulary? Dyrektor spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, zdjął okulary, przyjrzał im się, a potem znów przeniósł wzrok na Baleya. Bez okularów jego okrągła twarz zdawała się jeszcze bardziej okrągła, a podbródek nieco bardziej wydatny. Miał także trochę mętny wyraz twarzy, gdyż oczy nie ogniskowały się jak należy. — A tak — odpowiedział. Włożył okulary na nos i dodał z nie tajoną złością: — Poprzednie zbiłem parę dni temu. A byłem tak zajęty, że dopiero dzisiaj sprawiłem sobie nowe. Ach, Lije, te trzy dni były prawdziwym piekłem. — Z powodu okularów? — Tak, ale i innych rzeczy. Właśnie chcę o tym mówić. Zwrócił się do okna, a Baley uczynił to samo. Uderzyło go przykro stwierdzenie, że pada deszcz. Na chwilę zatonął w niezwykłym obrazie wody płynącej z nieba, a dyrektor wyprostował się z dumą, jakby to zjawisko było jego dziełem. — Już trzeci raz w tym miesiącu oglądam deszcz. Ciekawy widok, prawda? Wbrew woli Baley musiał w duchu przyznać, że widok był istotnie imponujący. W ciągu czterdziestu dwóch lat swego życia rzadko kiedy widywał deszcz, podobnie zresztą jak inne zjawiska przyrody. — Zawsze wydaje mi się to strasznym marnotrawstwem — powiedział — żeby tyle wody spadało na miasto. Powinno padać tylko do zbiorników. — Jesteś modernistą, Lije — rzekł dyrektor. — To właśnie twoja wada. W średniowieczu ludzie mieszkali pod otwartym niebem. I to nie tylko na farmach, ale i w miastach. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy padał deszcz, nikomu nie przychodziło na myśl, że to marnotrawstwo. Bardzo to lubili. Żyli w ścisłym związku z przyrodą. Było to zdrowsze i lepsze. Niedole współczesnego życia mają swe źródło w oderwaniu się od przyrody. Poczytaj sobie kiedyś o epoce węgla. Baley czytał. Słyszał też wiele narzekań na wynalazek reaktora atomowego. Sam także narzekał, kiedy coś mu się nie udało albo był zmęczony. Taka jest właściwość natury ludzkiej. W epoce węgla ludzie narzekali na wynalazek maszyny parowej. W jednej ze sztuk Szekspira któraś postać narzeka na wynalazek prochu. Za tysiąc lat będą ludzie narzekać na wynalazek mózgu pozy tonowego. STRONA 9Do diabła z tym wszystkim. — Słuchaj, Julius — powiedział z irytacją nie miał zwyczaju spoufalać się z dyrektorem w godzinach biurowych, ale chwila obecna wydała mu się jakaś niezwykła — słuchaj, Julius, mówisz o wszystkim, ale nie o tym, po co mnie wezwałeś. Co się takiego stało? — Zaraz do tego przejdziemy, Lije — odparł dyrektor. — Ale ja już mam takie swoje zwyczaje. Stało się... stało się coś przykrego. — To wiadomo. Co nie jest przykre na tej planecie? Czy masz znowu kłopoty z robotami? — W pewnym sensie tak. Zastanawiam się właśnie, ile jeszcze kłopotów może znieść nasz stary świat. Kiedy zainstalowałem to okno, chciałem nie tylko móc czasem popatrzeć na niebo. Chodziło mi także o Miasto. Patrzę na nie i zastanawiam się, co z nim będzie za dalszych sto lat. Taki sentymentalizm budził wstręt w Baleyu. Ale nie mógł oderwać oczu od widoku, jaki roztaczał się z okna. Nawet zasnute deszczem miasto sprawiało kolosalne wrażenie. Departament Policji mieścił się na jednym z górnych pięter ratusza, a ratusz był wysoki. Z okna dyrektora sąsiednie wieżowce wydawały się niskie i widać było ich szczyty. Drapacze wyglądały jak szereg palców wskazujących w górę. Ich mury były puste i bez wyrazu. Tworzyły zewnętrzne skorupy ludzkich uli. — Żałuję trochę — rzekł dyrektor — że tak się rozpadało. Nie widać Kosmopolu. Baley spojrzał na zachód, ale było tak, jak powiedział dyrektor. Widnokrąg był zamknięty. Wieże Nowego Jorku widniały jak przez mgłę i rozpływały się w białawym tle. — Wiem, jak wygląda Kosmopol — rzekł Baley. — Stąd przedstawia ciekawy obraz — powiedział dyrektor. — Dojrzeć go można w wyrwie między dwoma blokami Brunswicku. Niskie kopuły ciągną się daleko. Na tym polega różnica między nami i Przestrzeniowcami. My lubimy się skupiać i sięgać wysoko. U nich każda rodzina ma kopułę dla siebie. Jeden dom na rodzinę. A między kopułami jeszcze jest przestrzeń. Czy rozmawiałeś kiedy z jakim Przestrzeniowcem, Lije? — Parę razy. Może z miesiąc temu rozmawiałem z jednym przez twój telefonoskop — odparł cierpliwie Baley. — Tak, przypominam sobie. Więc widzisz, trudno o tym nie myśleć filozoficznie. My i oni to dwa różne sposoby życia. Baley odczuwał wyraźne gniecenie w dołku. Im bardziej dyrektor kołował, tym straszliwszy był zapewne koniec. — Oczywiście — rzekł Baley — ale co w tym dziwnego? Nie można rozmieścić na Ziemi ośmiu miliardów ludzi w małych kopułach. A tamci mają tyle przestrzeni w kosmosie, że mogą żyć, jak im się podoba. Dyrektor wrócił do swego fotela i usiadł. Jego oczy, trochę pomniejszone przez wypukłe soczewki okularów, wbiły się w Baleya. — Nie każdy ma tyle tolerancji dla różnicy kultur — powiedział. — Ani u nas, ani wśród Przestrzeniowców. — Dobrze, ale co z tego? — To, że trzy dni temu jeden z Przestrzeniowców umarł. Więc o to chodzi! Kąciki ust Baleya uniosły się trochę w górę, ale nie zmieniło to prawie wyrazu jego długiej i smutnej twarzy. — Bardzo przykre — powiedział. — Pewnie coś zaraźliwego. Jakiś wirus. Czy nie grypa przypadkiem? — O czym ty mówisz? — spytał zdumiony dyrektor. Baley nie miał chęci tłumaczyć. Wiadomo było powszechnie, z jaką dokładnością Przestrzeniowcy wytępili choroby w swoich społeczeństwach. Jeszcze bardziej znana była staranność, z jaką unikali, w miarę możności, wszelkiego kontaktu z cierpiącymi na różne choroby mieszkańcami Ziemi. Ale dyrektor nie dostrzegł wcale ironii. — Tak tylko mówię — odparł Baley. — Więc na co umarł? — Spojrzał znowu przez okno. STRONA 10— Umarł z powodu braku klatki piersiowej — rzekł dyrektor. — Ktoś strzelił do niego z rozsadzacza. Baley poczuł ciarki na plecach. Nie odwracając się spytał: — O czym ty mówisz? — Mówię o morderstwie — rzekł miękko dyrektor. — Jesteś policjantem i wiesz, czym jest morderstwo. Teraz Baley się odwrócił. — Tak, ale żeby Przestrzeniowiec?! Trzy dni temu? — Tak. — A kto to zrobił? I jak? — Przestrzeniowcy mówią, że to zrobił Ziemianin. — Niemożliwe! — Dlaczego? Ty nie lubisz Przestrzeniowców, prawda? Ja też. Kto ich w ogóle lubi? Okazało się, że ktoś ich trochę zanadto nie lubi, i tyle. — Oczywiście, ale... — Mieliśmy pożar w zakładach Los Angeles. Mieliśmy pogrom robotów w Berlinie. Były rozruchy w Szanghaju. — To prawda. — Wszystko to wskazuje na rosnące niezadowolenie. A może i na jakąś organizację. — Dyrektorze — odparł Baley — muszę ci powiedzieć, że nic nie rozumiem. Czy chcesz mnie wypróbować dla jakichś powodów? — Co? — dyrektor był szczerze zdumiony. Baley bacznie mu się przyglądał. — Trzy dni temu zamordowano Przestrzeniowca — rzekł — i oni myślą, że mordercą jest Ziemianin. Jak dotąd — uderzył palcem w biurko — nic nie ujawniono, czy tak? Pozwól sobie powiedzieć, że to nie do wiary. Do licha ciężkiego, gdyby coś takiego stało się naprawdę, to Nowy Jork znikłby z powierzchni Ziemi. — To nie takie proste — rzekł dyrektor kiwając głową. — Posłuchaj, Lije. Zajmuję się tym od trzech dni. Konferowałem z burmistrzem. Byłem w Kosmopolu. Byłem w Waszyngtonie i rozmawiałem z Wszechziemskim Biurem Śledczym. — A! I co oni mówią? — Mówią, że to nasza sprawa. Bo Kosmopol jest w kompetencji Nowego Jorku. — Ale jest także eksterytorialny. — Wiem. Zaraz do tego przejdziemy. Dyrektor opuścił oczy pod twardym spojrzeniem Baleya. Czuł się, jakby go nagle zdegradowano na pomocnika Baleya, a Baley zachowywał się niczym przełożony. — Śledztwo mogą prowadzić Przestrzeniowcy — powiedział Baley. — Nie spiesz się tak, Lije — błagał dyrektor — nie popędzaj mnie. Staram się z tobą mówić jak z przyjacielem. Chcę, żebyś zrozumiał moje położenie. Byłem tam, kiedy nadeszła wiadomość. Miałem akurat wyznaczone spotkanie... Z nim właśnie: z Rojem Nemennuhem Sartonem. — Z denatem? — Tak — stęknął dyrektor. — Pięć minut później i ja sam byłbym odkrył zwłoki. To by dopiero było przejście. Ale i tak sytuacja jest straszna. Wyszli na moje spotkanie i zaraz mi powiedzieli. I potem zaczął się ten trzydniowy koszmar. Na domiar złego widziałem wszystko jak przez mgłę, a nie mogłem znaleźć chwili, by zmienić okulary. No, ale przynajmniej to mi się więcej nie zdarzy: zamówiłem trzy pary. Baley odtworzył sobie w myśli przebieg zdarzenia. Zdawało mu się, że widzi wysokie, jasne postacie Przestrzeniowców, jak zawiadamiają dyrektora o zbrodni w swój beznamiętny i bezbarwny sposób. Julius na pewno zdjął okulary i zaczął je nerwowo przecierać. Z pewnością pod wrażeniem wypadku upuścił je, a potem zbierał potłuczone szczątki z grymasem na pełnych i miękkich ustach. Baley był pewien, że przez dobre pięć minut dyrektor musiał być znacznie bardziej przejęty okularami niż zbrodnią. STRONA 11— Ohydne położenie — mówił dyrektor. — Jak ci powiedziałem, Przestrzeniowcy mają eksterytorialność. Mają prawo sami prowadzić śledztwo i składać, jakie chcą, sprawozdania swoim rządom. A rządy pozaziemskie mogą to wykorzystać i zażądać od nas szalonych odszkodowań. Wyobrażasz sobie, jak by to przyjęła nasza opinia? — Oczywiście. Dla Białego Domu zgoda na wypłatę szkodowania byłaby politycznym samobójstwem. — A samobójstwem mnego rodzaju byłaby odmowa. — Nie musisz mi tego mówić — rzekł Baley. Był małym chłopcem, kiedy błyszczące astrostatki dokonały desantu w Waszyngtonie, Nowym Jorku i Moskwie dla ściągnięcia sum, jakie ich zdaniem im się należały. — Więc sam widzisz. Tak czy owak, sytuacja jest wprost fatalna. Jedynym ratunkiem byłoby znalezienie przez nas samych mordercy i wydanie go Przestrzeniowcom. To właśnie musimy zrobić. — A dlaczego nie robi tego WBS? Nawet jeżeli prawnie rzecz biorąc należy to do naszych kompetencji, wchodzi w grę sprawa stosunków międzygwiezdnych... — WBS nie chce tego tknąć. Sprawa jest paskudna i uparli się nam ją podrzucić. — Uniósł głowę i przenikliwie spojrzał na podwładnego. — Naprawdę paskudna, Lije. Ryzykujemy, że nas wszystkich powyrzucają. — Mieliby nas wszystkich usunąć? — zdziwił się Baley. — Nie mają przecież odpowiednich sił, żeby nas zastąpić. — Owszem, mają roboty — odparł dyrektor. — Co? — R. Sammy to dopiero początek. Jest tylko gońcem. Ale inni mogą patrolować szlaki przyśpieszone. Do licha, zrozum, że znam lepiej Przestrzeniowców niż ty i wiem, do czego zmierzają. Istnieją roboty, które potrafią wykonać i twoją pracę, i moją. Mogą nas zdyskwalifikować. To wcale nie przelewki. A w naszym wieku znaleźć się w rezerwie pracy... — Dobrze już, dobrze — odparł cierpko Baley. Dyrektor zmieszał się: — Bardzo mi przykro, Lije. Baley pokiwał głową i starał się o tym nie myśleć. Dyrektor istotnie wiedział, jak rzeczy stoją. — Jak właściwie wygląda sprawa zastępowania ludzi? — spytał. — Trwa ciągle, odkąd przybyli Przestrzeniowcy, to znaczy od dwudziestu pięciu lat. Nie bądź dzieckiem, Lije, wiesz o tym dobrze. A teraz właśnie zaczęło się to wzmagać. I jeżeli położymy tę sprawę, będzie to bardzo poważny krok w kierunku wyrzucenia nas wszystkich. Z drugiej strony, gdyby rzecz nam się udała, kwestia wymiany ludzi na roboty odsunęłaby się daleko w przyszłość. A dla ciebie to byłaby nawet okazja do awansu. Dlaczego akurat dla mnie? — spytał Baley. — Bo ty będziesz prowadzącym śledztwo. — Nie mam odpowiedniej rangi, dyrektorze. Jestem zwyczajny Cpięć i to wszystko. — A chciałbyś dostać klasę Csześć? Czy chciałby? Baley wiedział, jakie przywileje daje C6: miejsce siedzące w godzinach szczytu na drogach przyśpieszonych, nie zaś tylko od dziesiątej do szesnastej; pierwszeństwo wyboru w kuchni sekcyjnej; a może nawet widoki na lepsze mieszkanie i bilet do solarium dla Jessie. — Pewnie, kto by nie chciał — odrzekł. — Ale co będzie ze mną, jeżeli zawalę sprawę? — Dlaczego masz ją zawalić? — powiedział z pochlebstwem w głosie dyrektor. — Jesteś jednym z najlepszych naszych pracowników. — Ale w samej naszej sekcji będzie blisko dziesiątek ludzi o wyższej klasyfikacji ode mnie. Dlaczego ich pomijać? Baley był przekonany, choć głośno tego me wypowiedział, że dyrektor naruszał przyjęty protokół tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach. — Z dwóch względów — odparł dyrektor rozkładając ręce. — Dla mnie ty nie jesteś tylko detektywem, Lije, ale i przyjacielem. Nigdy nie zapomniałem, że trzymaliśmy razem w szkole. Czasem może wyglądać, ze tego nie pamiętam, ale to tylko wina klasyfikacji. Jestem dyrektorem, STRONA 12więc rozumiesz, że muszę się z tym liczyć. Ale nie przestałem przez to być twoim przyjacielem, a tę sprawę uważam za wspaniałą okazję dla właściwego człowieka. Dlatego chcę, żebyś ją objął. — To jeden powód — rzekł bez entuzjazmu Baley. — Drugi powód to ten, że jesteś, jak sądzę, moim przyjacielem. Muszę cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił. — Co? — Chcę, żebyś za partnera w dochodzeniu obrał sobie Przestrzeniowca. Taki warunek oni postawili. Zgadzają się nie składać raportu o zbrodni. Zgadzają się nam pozostawić prowadzenie śledztwa. W zamian domagają się, by jeden z ich agentów brał w tym udział, we wszystkich etapach dochodzenia. — Wygląda na to, że niezbyt nam ufają. — Musisz ich zrozumieć. Gdyby ze śledztwa nic nie wyszło, wielu Przestrzeniowców miałoby kłopoty ze swoimi rządami. Muszę im wierzyć na słowo, Lije, i przyjąć, że mają najlepszą wolę. — Na pewno mają, dyrektorze. To z nimi największy kłopot. Dyrektor popatrzył z niewyraźną miną i ciągnął dalej: — Więc czy zgadzasz się mieć za partnera Przestrzeniowca, Lije? — Czy specjalnie ci na tym zależy? — Tak. Bardzo cię proszę, żebyś objął to śledztwo z warunkami, jakie postawili Przestrzeniowcy. — Dobrze, wezmę za partnera Przestrzeniowca. — Dziękuję ci, Lije. Ale pamiętaj, że będzie musiał z tobą mieszkać. — Oho, nie tak od razu. — Rozumiem, rozumiem. Ale masz przecież duże mieszkanie. Trzy pokoje i tylko jedno dziecko. Jakoś sobie z tym poradzisz. Nie zrobi ci kłopotu. Najmniejszego kłopotu. A to jest konieczne. — Jessie nie będzie tym zachwycona, znam ją. — Powiedz Jessie — dyrektor wpatrywał się w niego z taką uwagą, że można by myśleć, iż lada chwila wyboruje otwory w szklanych krążkach zasłaniających mu oczy. — Powiedz Jessie, że jeśli zrobisz to dla mnie, postaram się, żebyś przeskoczył o jeden stopień wyżej, do Csiedem. Pomyśl, Lije, Csiedem! — Dobrze, dyrektorze, zrobione. Baley uniósł się na krześle, ale pod spojrzeniem Enderbyego usiadł z powrotem. — Jeszcze coś? Dyrektor kiwnął niechętnie głową. — Jeszcze jedno. — A co takiego? — Nazwisko twojego partnera. — Co za różnica? — Przestrzeniowcy — wycedził dyrektor — mają dosyć dziwne sposoby. Partner, którego wyznaczyli, nie jest... nie jest... — Zaraz, zaraz! — Baley szeroko otworzył oczy. — Musisz się na to zgodzić, Lije. Po prostu musisz. Nie ma innego wyjścia. — I mieszkać ma u mnie? Coś takiego! — Jako znajomy, mój drogi. — Nie. Co to, to nie. — Lije, tobie jednemu mogę w tej sprawie zaufać. Czy mam ci tłumaczyć? Przecież z Przestrzeniowcami musimy dojść do ładu. I musi nam się udać, jeżeli mamy zapobiec nadejściu ekspedycji karnej na Ziemię. Ale stare metody byłyby tu na nic. Będziesz miał za partnera jednego z ich robotów. Jeżeli on Sprawę odkryje, jeżeli doniesie, że jesteśmy po prostu do niczego, będziemy zrujnowani. To znaczy, my jako departament. Rozumiesz to, prawda? Więc, jak sam widzisz, masz w ręku sprawę bardzo delikatną. Musisz z nim pracować, a jednocześnie pilnować, żebyś to ty sprawę odkrył, a nie on. Rozumiesz? — Chcesz powiedzieć, że mam z nim współpracować na sto procent, a w ostatniej chwili podciąć mu gardło? Unieszkodliwić go, w razie potrzeby, nożem? STRONA 13— A co możemy zrobić? Nie ma innej rady. — Doprawdy nie wiem, co powie Jessie — wybąkał Lije Baley. — Mogę z nią pomówić, jeżeli chcesz. — Nie, nie, dyrektorze. Już lepiej nie. — Westchnął głęboko. — A jak się mój partner nazywa? — R. Daneel 01ivaw. — Nie jest to pora, dyrektorze, żeby używać skrótów. Zgodziłem się objąć tę pracę, więc nazwijmy go pełnym imieniem i nazwiskiem: Robot Daneel Olivaw. 2. Tam i z powrotem drogą ekspresową Na szlaku ekspresowym panował normalny tłok: ci, którzy mieli miejsca stojące, tłoczyli się na dolnym poziomie, inni zaś zajmowali miejsca siedzące na górze. Bezustanna ciżba ludzka schodziła ze szlaku poprzez zwolnione pasy na bocznicę albo na nieruchome chodniki prowadzące ponad mostami i między łukami w nieskończonym labiryncie dzielnic Miasta. Inna ciżba, równie gęsta, pchała się w przeciwnym kierunku, na pasy przyśpieszone i szlak ekspresowy. Wszędzie błyszczały te same światła: świetliste ściany i stropy, które zdawały się spływać zimnym, równym żarzeniem. Raz po raz wybuchały wrzaskliwe ogłoszenia. To znów pojawiały się ostre napisy wskazujące, którędy biegnie szlak do Jersey, wyłaniały się strzałki kierujące do przeprawy przez East River lub do górnych poziomów, w stronę dzielnic Long Island. A nad wszystkim górował zwykły ludzki hałas: zgiełk milionów ludzi, którzy rozmawiali, śmieli się, kasłali, nawoływali, nucili, oddychali. Ale żadne drogowskazy nie wiodą do Kosmopolu — pomyślał Baley. Przeskakiwał z pasa na pas z wprawą, jaką daje doświadczenie całego życia. Dzieci uczyły się przeskakiwać pasy razem z nauką chodzenia. Baley prawie nie czuł przyśpieszenia, choć szybkość rosła z każdym jego krokiem. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że bezwiednie pochyla się naprzód dla utrzymania równowagi. W ciągu 30 sekund dotarł do najszybszego pasa — 60 mil na godzinę — a stamtąd mógł już bez trudu dostać się na oszkloną platformę tworzącą szlak ekspresowy. I żadnych strzałek do Kosmopolu — pomyślał. Ale strzałki nie były potrzebne. Jeśli ktoś miał tam interes, znał drogę. Jeśli ktoś nie znał drogi, najwidoczniej nie miał tam żadnego interesu. Kiedy Kosmopol powstał, jakieś 25 lat temu, niemal wszyscy chcieli go zobaczyć. Całe tłumy pędziły tam z Miasta. Przestrzeniowcy szybko z tym skończyli. Uprzejmie zawsze byli uprzejmi, ale bez żadnych ustępstw, z wielkim taktem ustawili zaporę siły między sobą i Miastem. Zorganizowali jakieś połączenie służby imigracyjnej ze strażą celną. Jeśli ktoś miał interes, musiał wykazać swoją tożsamość, dać się przeszukać i poddać się badaniu lekarskiemu oraz zabiegom dezynfekcyjnym. Wywołało to oczywiście niezadowolenie. Większe niezadowolenie, niż było uzasadnione. Niezadowolenie tak wielkie, że zahamowało poważnie program modernizacji. Baley pamiętał rozruchy zaporowe. Sam należał do tłumu, który uwieszony stalowych prętów ekspresowych, zapełniał miejsca siedzące ignorując przywileje rang, pędził wzdłuż pasów ryzykując, że się potłucze i sterczał przez dwa dni tuż poza barierą osłaniającą Kosmopol wykrzykując najrozmaitsze rzeczy i ze zwykłej wściekłości niszcząc własność miejską. Baley mógł sobie jeszcze i dziś przypomnieć ówczesne śpiewki. Pamiętał starą pieśń: „Na Ziemi przyszedł człek na świat, tak, czy nie?" z powtarzającym się ciągle refrenem „Hinkydinkyparlywu". Na Ziemi przyszedł człek na świat — Tak, czy nie? I z Ziemią być mu za pan brat — Tak, czy nie? A ty, Przestrzeniowcu, zwiewaj stąd, Bo nie dla ciebie ziemski ląd. Brudny Przestrzeniowcu, tak — czy nie? STRONA 14Istniały setki tego rodzaju wierszyków. Niektóre były dowcipne, większość głupia, część nieprzyzwoita. Ale każdy kończył się zwrotem „Czy słyszysz, parszywy Przestrzeniowcu?" Parszywy, parszywy. Bezskutecznie rzucano w twarz Przestrzeniowcom najdotkliwsze w przekonaniu tłumu zniewagi. Najboleśniej odczuwano to, że uważali tubylczych mieszkańców Ziemi za obrzydliwie chorych. Przestrzeniowcy, rzecz jasna, nie ruszyli się z miejsca. Nie potrzebowali nawet uruchamiać swej broni. Ziemska przestarzała flota od dawna już przekonała się, że zbliżanie się do zaziemskiego statku grozi wprost samobójstwem. Ziemskie samoloty, które zapędziły się ponad obszar Kosmopolu we wczesnym okresie , jego powstawania, po prostu znikły. Co najwyżej czasem spadło i na Ziemię jakieś potrzaskane skrzydło. I żaden tłum nie był tak obłąkany, aby zapomnieć o działaniu subeterowych rozrywaczy rąk, użytych przeciw ludziom w wojnach zeszłego stulecia. Tak więc Przestrzeniowcy siedzieli za swoją przegrodą, wy, tworem ich przodującej nauki, której naruszyć nie mogły żadne metody znane na Ziemi. Po prostu czekali spokojnie po drugiej stronie, aż tłumy miejskie rozproszą się pod wpływem gazów nasennych i wymiotnych. Przez krótki czas obozy karne, otoczone zagrodami, roiły się później od przywódców tłumu, niezadowolonych i ludzi chwyconych po prostu dlatego, że byli najbliżej. Wkrótce jednak wszystkich wypuszczono. Po upływie odpowiedniego czasu Przestrzeniowcy złagodzili restrykcje. Zaporę usunięto i powierzono policji miejskiej czuwanie nad odosobnieniem Kosmopolu. A co najważniejsze, badania lekarskie były znacznie mniej przykre. Teraz — myślał Baley — wszystko to może znowu się zmienić. Jeśli Przestrzeniowcy naprawdę myśleli, że Ziemianin dostał się do Kosmopolu i popełnił morderstwo, być może znowu wystawią zaporę. Byłoby to niezmiernie przykre. Wśliznął się na peron ekspresowy, przedostał poprzez tłum do wąskiej spirali wiodącej na górny pomost i tam usiadł wygodnie. Swój bilet wolnej jazdy umieścił w kapeluszu, dopiero gdy minęli ostatnią dzielnicę Hudsonu. C5 nie miał prawa do miejsc siedzących na wschód od Hudsonu i na zachód od Long Island i pierwszy lepszy strażnik wyrzuciłby go z pewnością, choć miejsc siedzących było pod dostatkiem. Ludzie stawali się coraz wrażliwsi na przywileje rangi, a mówiąc „ludzie" Baley mimo woli obejmował tym także siebie. Powietrze pomykało z charakterystycznym sykiem uderzając o wygięte szyby umieszczone za każdym siedzeniem. Mówienie było w tych warunkach niezmiernie trudne, ale człowiek przyzwyczajony mógł bez trudu myśleć. Większość ludzi pod tym czy innym względem miała średniowieczne zwyczaje. Było to łatwe, skoro oznaczało cofanie się do chwili, kiedy Ziemia była jedynym światem, nie zaś którymś z pięćdziesięciu. W dodatku jednym z gorszych spośród pięćdziesięciu. Słysząc krzyk kobiety Baley spojrzał w prawo. Upuściła torebkę. Widział ją przez chwilę — różowy, pastelowy przedmiot na szarym tle pasów drogowych. Jakiś pasażer pośpiesznie schodząc z drogi ekspresowej mimo woli przesunął nogą torebkę na wolniejszy pas i teraz właścicielka pędem oddalała się od swej własności. Baley się skrzywił. Mogła bez trudu złapać torebkę, gdyby przyszło jej na myśl przejść na wolniejszy pas i gdyby tamten pasażer nie kopnął torebki w taki sposób. Ale Baley nie miał się nigdy dowiedzieć, co się stało. Cała scena rozgrywała się teraz o dobre pół mili za nim. Prawdopodobieństwo przemawiało za tym, że kobiecie się nie uda. Obliczono, że przeciętnie co trzy minuty jakiś przedmiot gubiono na pasach w obrębie Miasta i nigdy go nie odzyskiwano. Departament Rzeczy Zgubionych robił kokosowe interesy. Była to jeszcze jedna komplikacja współczesnego życia. Dawniej było to prostsze — pomyślał Baley. — Wszystko było prostsze. Dlatego tylu jest zwolenników średniowiecza. Umiłowanie średniowiecza przybierało rozmaite postacie. U pozbawionego wszelkiej wyobraźni Juliusa Enderbyego oznaczało przywiązanie do archaizmów: okulary, okna! Dla Baleya było to studiowanie historii. Zwłaszcza historii obyczajów. STRONA 15Miasto obecne! Nowy Jork, w którym mieszkał. Większy niż jakiekolwiek miasto prócz Los Angeles. Więcej ludności niż gdziekolwiek z wyjątkiem Szanghaju. A Nowy Jork miał przecież tylko trzysta lat. Oczywiście coś kiedyś istniało na tym samym geograficznym obszarze, który zwano obecnie Nowym Jorkiem. Prymitywne to zbiorowisko ludności istniało nie trzysta, ale trzy tysiące lat. Jednakże nie było miastem. Dawniej w ogóle miasta nie istniały. Były tylko jakieś gromady domostw, dużych i małych, na otwartym powietrzu. Trochę przypominały kopuły Przestrzeniowców, tyle że oczywiście były bardzo różne. Dawniejsze gromady największa liczyła zaledwie dziesięć milionów ludności, a większość nie przekraczała miliona były rozrzucone całymi tysiącami po Ziemi. Według dzisiejszych pojęć gospodarczo były one zupełnie bezwartościowe. Przyrost naturalny spowodował na Ziemi konieczność wzmożonej wydajności. Zmniejszając stopniowo poziom życia, można było utrzymać dwa, trzy, a nawet pięć miliardów ludzi. Kiedy jednak liczba mieszkańców dosięgała ośmiu miliardów, stopień wygłodzenia był już doprawdy nieznośny. W kulturze człowieka musiała nastąpić radykalna zmiana, zwłaszcza gdy okazało się, że Światy Zaziemskie dopiero od tysiąca lat skolonizowane przez Ziemię wprowadziły bardzo poważne ograniczenia imigracyjne. Radykalna zmiana polegała na stopniowym tworzeniu się miast w ciągu tysiąca lat historii Ziemi. Wydajność wymagała . wielkości. Nawet w średniowieczu, może nieświadomie, zostało to osiągnięte. Przemysł chałupniczy ustąpił miejsca fabrykom, a fabryki przemysłom kontynentalnym. Cóż znaczy sto tysięcy domków dla stu tysięcy rodzin w porównaniu ze stutysięczną jednostką dzielnicową; zbiór mikrofilmów w każdym domu w porównaniu z sekcyjnym centrum filmowym; niezależny telewizor dla każdej rodziny w zestawieniu z powszechnym systemem wideo. Albo też wyobraźmy sobie szaleństwo niezliczonych kuchni i łazienek, w porównaniu z ogromną wydajnością sal jadalnych 1 prysznicowych, jakie umożliwiła kultura miast. Coraz więcej wymierało wiosek, miasteczek i „miast" Ziemi pochłanianych przez miasta nowego typu. Nawet perspektywy wojny atomowej we wczesnym okresie zwolniły tylko tempo. A po wynalazku pola mocy dążenie to stało się wprost wyścigiem. Kultura miasta oznaczała najlepszy rozdział żywności, zwiększone zużycie drożdży i hydroponików. Miasto Nowy Jork zajęło 2 tysiące mil kwadratowych, a według ostatniego spisu ludności liczyło ponad 30 milionów. Ogółem było na Ziemi około 800 miast o przeciętnym zaludnieniu 10 milionów. Każde miasto stało się jednostką na pół autonomiczną, a gospodarczo nieomal samowystarczalną. Każde z nich miało własny strop, własne ściany i własne podziemia. Każde stało się jakby jedną sklepioną halą, olbrzymią, samowystarczalną konstrukcją ze stali i betonu. Można je było budować naukowo. W samym środku mieścił się olbrzymi zespół biur administracyjnych. Starannie ustawione 28 jeden obok drugiego, a wydzielone z całości, wznosiły się olbrzymie sektory mieszkalne połączone szlakami ekspresowymi oraz lokalnymi. Na krańcach mieściły się fabryki, zakłady hydroponiczne, hodowle drożdży, siłownie. Poprzez to wszystko ciągnęły się rury wodociągowe i kanalizacyjne, przewody energetyczne, promieniście idące szlaki komunikacyjne, wyrastały szkoły, więzienia i sklepy. Nie ulegało kwestii, że Miasto było szczytowym przejawem panowania człowieka nad otoczeniem. Nie podróże kosmiczne, nie pięćdziesiąt skolonizowanych światów, tak wyniośle dziś niezawisłych, ale Miasto. Praktycznie biorąc, nikt na Ziemi nie mieszkał poza miastami. Poza nimi ciągnęły się pustkowia pod gołym niebem, na które niewielu tylko spojrzeć mogło okiem obojętnym. Inna sprawa, że ta otwarta przestrzeń była potrzebna. Zawierała niezbędną człowiekowi wodę, węgiel i drzewo, stanowiące ostateczny surowiec do wyrobu plastików i pożywkę dla wiekuiście rosnących drożdży. Nafty nie było już od dawna, ale zastępowały ją bogate oleje z prasowanych drożdży. Na obszarach STRONA 16między miastami leżały kopalnie. Tereny te w stopniu znacznie większym, niż zdawało się ludziom, wykorzystywano do produkcji żywności i hodowli bydła. Były niewydajne, ale wołowina, wieprzowina i zboże znajdowały zawsze rynek luksusowy i mogły być użyte dla celów eksportowych. Niewielu ludzi potrzeba było do prowadzenia kopalń i hodowlanych gospodarstw, uprawy ziemi i pompowania wody; zresztą czynności te nadzorowano na dystans. Roboty wykonywały pracę lepiej, a wymagania miały o wiele mniejsze. Roboty! Oto co stanowiło największą ironię. Mózg pozytonowy wynaleziono na Ziemi i właśnie na Ziemi po raz pierwszy zastosowano roboty do pracy produktywnej. Nie na Światach Zaziemskich. Inna sprawa, że Światy Zaziemskie zachowywały się zawsze tak, jakby roboty były wytworem ich kultury. Trzeba oczywiście przyznać, że największe zastosowanie ekonomiki robotowej miało miejsce na Światach Zaziemskich. Tu, na Ziemi, roboty zawsze były ograniczone do pracy w kopalniach i przy uprawie roli. Dopiero w ostatnim ćwierćwieczu, pod naciskiem Przestrzeniowców, roboty stopniowo zaczęły dostawać się do miast. Miasta były czymś niewątpliwie dobrym. Wszyscy prócz zwolenników średniowiecza wiedzieli, że nie można było stworzyć żadnej namiastki, żadnej rozsądnej namiastki. Jedyny kłopot polegał na tym, że wartość dodatnia miast nie pozostawała rzeczą niezmienną. Ludność Ziemi bezustannie rosła. I musiał nadejść dzień, kiedy przy wszystkim, co mogły uczynić miasta, liczba kalorii przypadająca na jedną osobę musiała po prostu spaść poniżej niezbędnego poziomu. Sprawę pogarszała jeszcze obecność Przestrzeniowców, potomków dawnych emigrantów z Ziemi, żyjących w luksusie w słabo zaludnionych, a pełnych robotów światach poza Ziemią. Z chłodnym zdecydowaniem chcieli zachować wygody, jakie zapewniała im pustka ich światów, a w tym celu ściśle przestrzegali niskiego przyrostu ludności i bronili wstępu przybyszom z przeludnionej Ziemi. To zaś... Kosmopol już blisko! Jakiś sygnał w podświadomości Baleya ostrzegł go, że zbliża się do sektora Newark. Gdyby nie ruszył się z miejsca, pędziłby na południe do sektora Trenton, przez sam środek ciepłych i pachnących pleśnią terenów drożdżowych. Chodziło teraz o oszczędność czasu. Tak dużo go zabierało dotarcie do rampy i przeciskanie się przez pomrukujący tłum podróżnych, by dostać się na przestrzeń otwartą poprzez pasy zwolnione. Gdy tego wszystkiego dokonał, znalazł się w pobliżu budynków stacyjnych. Żaden z jego kroków nie był świadomy. Gdyby działał świadomie, na pewno niczego by nie osiągnął. Baley był teraz prawie samotny, co było rzeczą niezwykłą. W budynku znajdował się prócz niego tylko policjant. Dochodził tu jedynie szum pośpiesznego szlaku. Poza tym panowała aż nieprzyjemna cisza. Policjant zbliżył się, a Baley niecierpliwie pokazał swoją odznakę. Policjant uniósł rękę na znak wolnego przejścia. Przejście zwężało się i kilka razy skręcało pod ostrym kątem. Było to niewątpliwie celowe. W ten sposób tłumy ludzi nie mogły się tu gromadzić, a bezpośredni atak był niemożliwy. Baley z zadowoleniem myślał o tym, że mają się spotkać z partnerem po tej stronie Kosmopolu. Mimo całej uprzejmości, jaką okazywano obecnie, nie uśmiechała mu się perspektywa badań lekarskich. W miejscu, gdzie seria drzwi oznaczała początek otwartej przestrzeni i kopuł Kosmopolu, stał teraz Przestrzeniowiec. Ubrany był według mody ziemskiej w spodnie obcisłe u pasa 30 i luźne przy kostce; wzdłuż każdej nogawki biegł kolorowy pas. Miał na sobie zwyczajną koszulę tekstronową z otwartym kołnierzem i zamkiem błyskawicznym, zmarszczoną przy przegubach. Był to jednak niewątpliwie Przestrzeniowiec. Było coś w sposobie, w jaki stał i trzymał głowę, w obojętnych, niewzruszonych rysach jego szerokiej twarzy o wystających policzkach, w starannym ułożeniu krótkich, ciemnych włosów, płaskich i uczesanych z przedziałkiem, co różniło go od zwykłego naiwnego człowieka. Baley podszedł sztywno i powiedział monotonnym głosem: STRONA 17— Jestem policjant Elijah Baley, ranga Cpięć, z Departamentu Policji Miasta Nowy Jork. — Pokazał legitymację i ciągnął dalej: — Dostałem polecenie spotkania się z R. Daneelem 01ivawem na drodze wiodącej do Kosmopolu. Przyszedłem trochę za wcześnie — dodał spojrzawszy na zegarek. — Czy mogę prosić o zapowiedzenie mnie? Poczuł lekki chłód. Przywykł w pewnym stopniu do widoku robotów produkcji ziemskiej. Model kosmiczny był jednak inny. Nigdy żadnego nie widział, ale po Ziemi krążyły straszliwe opowieści o potwornych, groźnych robotach wykonujących nadludzkie prace na dalekich, błyszczących Światach Zaziemskich. Nic dziwnego, że szczękał zębami. Przestrzeniowiec wysłuchał go uprzejmie, po czym odparł: — Nie będzie to potrzebne. Właśnie czekałem na pana. Baley odruchowo wyciągnął, a następnie opuścił rękę. To samo stało się z jego podbródkiem. Nie wiedział właściwie, co ma odpowiedzieć. Słowa zamarły mu na ustach. — Chciałbym się przedstawić — rzekł Przestrzeniowiec. — Jestem R. Daneel Olivaw. — Tak? Czyżbym się pomylił? Myślałem, że pierwsza litera... — I słusznie. Jestem robotem. Czy nie powiedziano panu tego? — Owszem, powiedziano mi. — Wilgotną dłonią Baley dotknął włosów i poprawił je całkiem niepotrzebnie, po czym wyciągnął rękę. — Przepraszam pana bardzo, panie Olivaw. Doprawdy nie wiem, co mi przyszło do głowy. Dzień dobry panu. Jestem pańskim partnerem, nazywam się Elijah Baley. — Doskonale. — Dłoń robota ujęła rękę Baleya, lekko wzmacniając, a następnie zwalniając uścisk. — Ale zdaje mi się, że pan jest trochę zakłopotany. Czy mogę prosić, aby pan był ze mną najzupełniej szczery? W stosunkach takich jak nasze dobrze jest mieć możliwie najwięcej czynników korzystnych. I jeszcze jedno. W moim świecie istnieje zwyczaj, że partnerzy mówią do siebie p0 imieniu. Mam nadzieję, że nie jest to przeciwne waszym zwyczajom. — Nie. Ale chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, że pan wcale nie wygląda jak robot — szepnął rozpaczliwie Bałey. — I to pana wprawia w zakłopotanie. — Właściwie nie powinno, Da... Daneelu. Czy w twoim świecie wszystkie roboty są podobne do ciebie? — Jakby ci to powiedzieć, Elijah? Istnieją u nas takie mniej więcej różnice, jakie zachodzą pomiędzy ludźmi. — Bo widzisz, nasze roboty... No, krótko mówiąc, u nas bardzo łatwo odróżnić roboty. A ty wyglądasz zupełnie jak Przestrzeniowiec. — Aha, rozumiem. Spodziewałeś się zastać dosyć prymitywny model i dlatego byłeś zdziwiony. A przecież jest rzeczą najzupełniej logiczną, że w wypadku takim jak ten użyto robota o wyraźnie ludzkich cechach, aby uniknąć wszelkich przykrości. Prawda? Była to niewątpliwie prawda. Robot wyglądający jak robot spowodowałby mnóstwo trudności krążąc po Mieście. — Tak — przyznał Baley. — Wobec tego chodźmy, Elijah. Ruszyli z powrotem w kierunku drogi pośpiesznej. R. Daneel z ogromną sprawnością skakał po pasach przyśpieszonych i zręcznie się po nich poruszał. Baley, który z początku powstrzymywał tempo, pod koniec zaczął je gwałtownie przyśpieszać. Robot poruszał się szybko i nie widać było, by mu to sprawiało jakąkolwiek trudność. Baley zastanawiał się, czy R. Daneel z całą świadomością nie porusza się wolniej, niż mógłby. Dotarł do szlaku ekspresowego i z całą bezczelnością wcisnął się między tłum. Robot nadążał za nim bez wysiłku. Baley był cały czerwony. Dwukrotnie przełknął ślinę i rzekł: — Zostanę tutaj z tobą. STRONA 18— Tutaj? — Robot nie zwracając uwagi ani na hałas, ani na rytmiczne poruszanie się pasa ciągnął: — Czyżbym miał złe informacje? O ile wiem, Cpięć pod pewnym warunkiem ma prawo do miejsca na górnej platformie. — Masz rację. Mogę pójść na górę. Ale ty nie. — Dlaczego? — Bo trzeba na to mieć rangę Cpięć. — Wiem. — A ty nie jesteś Cpięć. — Rozmowa była trudna. Syk 32 powietrza na dolnej platformie był bardzo głośny, a Baley ze zrozumiałych względów starał się mówić cicho. Dlaczego ja nie miałbym być Cpięć? — odparł R. Daneel. — Jestem twoim partnerem, czyli mam tę samą rangę. Zresztą otrzymałem to. Z wewnętrznej kieszeni koszuli wydobył zupełnie autentyczną odznakę służbową. Napis na niej brzmiał: „Daneel Olivaw bez przykrej litery z przodu. Ranga C5". — Chodźmy — rzekł Baley drewnianym głosem. Usiadłszy patrzył nieruchomo przed siebie, wściekły i jak najbardziej świadom obecności siedzącego tuż obok robota. Jak dotąd, wkopał się już dwa razy. Po pierwsze nie poznał, że R. Daneel jest robotem. Po wtóre nie odgadł prostej logiki wymagającej, aby R. Daneel miał rangę C5. Rzecz polegała na tym po prostu, że nie był on policjantem z popularnej legendy. Nie miał niewzruszonego wyglądu, nieograniczonych zdolności przystosowywania się, błyskawicznej sprawności umysłowej i łatwo go było zaskoczyć. Wiedział, że w niczym nie przypomina postaci legendarnej, ale jak dotąd nigdy też tego nie żałował. Obecnie żałował przede wszystkim, że sądząc z wszelkich danych, R. Daneel Olivaw był właśnie wcieleniem legendy. Ale musiał nim być. Był przecież robotem. Baley zaczął wynajdywać różne usprawiedliwienia dla siebie. W biurze przyzwyczaił się do widoku robotów, ale takich jak R. Sammy. Oczekiwał istoty o skórze z twardego i gładkiego plastiku, niemal śmiertelnej białości w kolorze. Oczekiwał postaci o rysach wyrażających niezmiennie ten sam dobry humor. Spodziewał się szybkich, troszeczkę niepewnych ruchów. R. Daneel w niczym tego nie przypominał. Baley zaryzykował szybkie, ukradkowe spojrzenie na robota. R. Daneel odwrócił się jednocześnie, by spotkać jego wzrok, i kiwnął z powagą głową. Jego usta poruszały się naturalnie, gdy mówił, i wcale nie były ciągle na pół otwarte jak u ziemskich robotów. Można było nawet dostrzec ruchomy język. Dlaczego siedzi tak spokojnie? — myślał Baley. — Przecież to wszystko jest dla niego zupełną nowością. Zgiełk, tłumy, światła! Baley wstał, otarł się w przejściu o robota i rzekł: — Chodź za mną! Zeszli z pośpiesznego pasa i z pasów zwolnionych. Mój Boże — myślał Baley — co też ja powiem Jessie? Spotkanie z robotem przytłumiło tę myśl, ale teraz z przykrą wyrazistością wydobywała się na wierzch, gdy przeszli na szlak miejscowy wiodący w samo serce sektora Dolnego Bronxu. — To wszystko jest jeden budynek, Daneelu — rzekł. — Wszystko, co tu widzisz, całe Miasto. Mieszka w nim dwadzieścia milionów ludzi. Szlak pośpieszny posuwa się bez przerwy, dniem i nocą, z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Łącznie jest dwieście pięćdziesiąt mil szlaków pośpiesznych i setki mil szlaków miejscowych. Za chwilę — pomyślał Baley — będę kombinował, ile ton drożdży zjada Nowy Jork w ciągu dnia, ile wypijamy stóp sześciennych wody i ile megawatów energii dostarczają na godzinę reaktory. — Poinformowano mnie o tym — rzekł R. Daneel — i o wielu podobnych rzeczach w czasie szkolenia. W takim razie — pomyślał Baley — wie wszystko o żywności, napojach i energii. Po co w ogóle mam imponować jakiemuś robotowi? STRONA 19Znajdowali się teraz na Sto Osiemdziesiątej Drugiej ulic: wschodniej i tylko paręset kroków dzieliło ich od rozległych wini obsługujących wielowarstwową żelbetonową budowlę, w która mieszkał Baley. Już miał powiedzieć „tędy", gdy zatrzymał gei tłum ludzi zebranych przed jaskrawo oświetlonym polem mocy stanowiącym wejście do jednego z licznych sklepów znajdujących się na parterze sektora. Odruchowo, tonem władzy zapytał stojącego najbliżej: — Co się tu stało? — Nie mam pojęcia, dopiero co przyszedłem — odparł zagadnięty wspinając się na palce. — Nakryli tu parę tych parszywych robotów! — zawołał ktoś z wielkim przejęciem. — Spodziewam się, że będą ich tędy wyrzucać. Ach, co by to była za przyjemność porozrywać takiego na kawałki! Baley popatrzył nerwowo na R. Daneela. Ten jednak, jeśli nawet zrozumiał znaczenie słów, nie dał tego po sobie poznać. Baley wmieszał się w tłum. — Proszę mnie przepuścić! Przepuścić! Policja! Ludzie się rozstąpili. Za plecami Baley usłyszał jeszcze: — ...na kawałki. Śrubka po śrubce. Rozebrać na drobne części... — Rozległ się wybuch śmiechu. Baleya przeszedł dreszcz. Miasto było szczytem wydajności, ale 34 też stawiało wielkie wymagania mieszkańcom. Narzucało im rygorystyczny tryb życia, ściśle przestrzegany i poddany naukowej kontroli. Nic dziwnego, że mocno tłumione wrzenia wybuchały od czasu do czasu. Przypomniał sobie rozruchy zaporowe. Powody do rozruchów przeciwrobotowych niewątpliwie istniały. Ludzie, którzy po wielu latach pracy stanęli w obliczu deklasyfikacji i połączonego z tym obniżenia poziomu życia, nie byli w nastroju, by przyznać obiektywnie, iż poszczególne roboty nic nie zawiniły. Poszczególne roboty można było przynajmniej potłuc. Natomiast trudno było uderzyć w coś zwanego „polityką rządu" albo też w hasło brzmiące: „Roboty to wydajniejsza produkcja!" Rząd takie objawy nazywał chorobą wzrostu. Potrząsał z ubolewaniem swą zbiorową głową i zapewniał wszystkich, że po upływie niezbędnego okresu przystosowania dla wszystkich nadejdzie nowe i lepsze życie. Lecz równolegle z procesem deklasyfikacji szerzył się ruch nawrotu do średniowiecza. Ludzie popadali w rozpacz, a granica między gorzkim zniechęceniem a dziką chęcią zniszczenia jest nieznaczna i łatwo ją czasem przekroczyć. W chwili obecnej było kwestią minut, czy utajona nienawiść tłumu nie przemieni się w oszalałą orgię krwi i zniszczenia. Baley z wysiłkiem przedostał się do pola mocy tworzącego wejście. 3. Zdarzenie w sklepie z obuwiem W porównaniu z tym, co działo się na ulicy, wnętrze sklepu było prawie puste. Kierownik, z godną pochwały zdolnością przewidywania, wcześnie uruchomił wejściowe pole mocy, uniemożliwiając dostęp potencjalnym sprawcom zamieszek. Zatrzymał także w sklepie głównych uczestników sporu, lecz to było sprawą mniej ważną. Baley przedostał się przez pole mocy używając służbowego neutralizatora. Ku swemu zdziwieniu zobaczył obok siebie R. Daneela. Robot chował do kieszeni własny neutralizator, bardzo zgrabny, mniejszy i lepiej wykonany niż policyjne. Kierownik sklepu podbiegł do nich natychmiast. — Proszę panów — mówił trochę za głośno — subiektów przydzieliło mi Miasto. Jestem najzupełniej w porządku. W głębi sklepu stały rzędem trzy roboty. Sześcioro ludzi zgrupowało się obok wejściowego pola mocy. Były to same kobiety. — Tak, tak — rzekł sucho Baley. — Bardzo dobrze, ale co się tu stało? O co właściwie chodzi? STRONA 20— Przyszłam po trzewiki! — zawołała piskliwie jedna z kobiet. — Dlaczego nie może mnie obsługiwać przyzwoity subiekt? Czy nie należy mi się trochę szacunku? — Jej strój, a zwłaszcza 36 kapelusz, były tak przesadne, że pytanie zabrzmiało retorycznie. Rumieniec złości pokrywający jej twarz przebijał poprzez nadmiar szminki. Mógłbym ją sam obsłużyć, proszę pana — mówił kierownik — ale nie mogę obsługiwać wszystkich. Moim sprzedawcom nfc nie można zarzucić. Są zarejestrowani. Mam pełny wykaz ich kwalifikacji. Są bez... — Kwalifikacji! — krzyknęła kobieta i obracając się do pozostałych zaczęła śmiać się wrzaskliwie. — Patrzcie go! To mają być sprzedawcy? Zwariował! To w ogóle nie są ludzie! To roboty! — Wymawiała z naciskiem poszczególne sylaby. — A może ktoś chce wiedzieć, po co się tutaj wzięli? Po to, żeby ludzi pozbawiać pracy. Dlatego rząd zawsze ich chroni. Nie muszą im płacić pensji! Ale za to całe rodziny muszą przez nich mieszkać w barakach i jeść surową papkę drożdżową! Porządne, ciężko pracujące rodziny. Gdybym ja miała coś do powiedzenia, to rozwalilibyśmy te wszystkie roboty! Wśród publiczności rozległy się niewyraźne pomruki, a spoza wyjściowego pola mocy rozlegał się rosnący gwar tłumu. Baley miał pełną i przykrą świadomość, że R. Daneel 01ivaw stoi tuż koło niego. Przyjrzał się subiektom. Byli produkcji ziemskiej i stanowili okazy dość tanie. Zwykłe roboty sfabrykowane do wykonania kilku prostych czynności. Znały odmiany fasonów, ich ceny i numery. Swoje funkcje mogły wykonywać zapewne lepiej nawet od ludzi, gdyż nie miały żadnych zainteresowań. Potrafiły ułożyć zapotrzebowanie na następny tydzień. Potrafiły też zdjąć miarę z nogi klienta. Same w sobie całkiem nieszkodliwe. Ale jako grupa szalenie niebezpieczne. Baley rozumiał kobietę znacznie lepiej, niż to mógł przypuścić chociażby wczoraj. Ba, nawet godzinę temu. Zdawał sobie sprawę z obecności R. Daneela i zastanawiał się, czy R. Daneel nie mógłby zastąpić skutecznie policjanta rangi C5. W myśli już widział baraki, a w ustach miał smak papki drożdżowej. Pamiętał o swoim ojcu. Ojciec Baleya był fizykiem atomowym, który dzięki swej randze zaliczał się do górnego odsetka ludności Miasta. W siłowni zdarzył się wypadek i ojciec Baleya był za to odpowiedzialny. Został zdeklasyfikowany. Elijah nie znał dobrze szczegółów; zdarzyło się to, kiedy miał wszystkiego rok. Ale pamiętał baraki, gdzie mieszkał jako dziecko, ohydne zbiorowe istnienie na samym skraju wytrzymałości. Matki nie pamiętał wcale, gdyż wkrótce potem umarła. Ojca natomiast przypominał sobie świetnie: był to zgaszony, ponury, wynędzniały człowiek, z rzadka tyłko mówiący o przeszłości złamanym głosem i urywanymi zdaniami. Ojciec umarł, kiedy Lije miał osiem lat. Małego Baleya umieszczono razem z dwiema siostrami w sekcyjnym sierocińcu. Nazywało się to Schronisko Dziecka. Brat matki, wuj Borys, sam był zbyt biedny, aby temu zapobiec. Początki więc były ciężkie. Ciężkie też było przebijanie się poprzez szkołę, gdzie drogi nie ułatwiały żadne przywileje ojcowskie. A teraz Baley znalazł się pośrodku wzbierających rozruchów i miał robić porządek z ludźmi, których jedyną winą było to, że bali się deklasyfikacji dla siebie i swoich bliskich. — Proszę nie wywoływać zbiegowiska — rzekł głucho do kobiety. — Sprzedawcy nie robią pani żadnej krzywdy. — Pewnie, że nie robią! — wykrzyknęła kobieta. — Niechby spróbowali! Jeszcze czego! Żeby ich zimne paluchy miały mnie dotykać? Weszłam tutaj, bo spodziewałam się, że potraktują mnie jak człowieka. Jestem obywatelką. Mam prawo domagać się, żeby obsługiwali mnie ludzie. W dodatku dzieci czekają już na kolację. Nie mogą iść beze mnie do kuchni sektorowej, bo nie są sierotami. Więc muszę stąd wyjść. — No dobrze — powiedział Baley, czując, że coraz bardziej traci równowagę. — Ale jakby pani dała się obsłużyć, już dawno by pani stąd wyszła. Więc po co to całe zamieszanie? STRONA 21— Po co! — krzyknęła z oburzeniem kobieta. — Niech pan nie myśli, że można się do mnie odzywać jak do byle kogo. Pora już chyba, żeby rząd zrozumiał, że na świecie są nie tylko roboty. Jestem ciężko pracującą kobietą i wiem, co mi się należy. — Potok słów płynął nieprzerwanie. Baley miał teraz wrażenie, że znalazł się w potrzasku. Położenie było istotnie trudne. Nawet gdyby kobieta zgodziła się na obsługę robota, wygląd tłumu nie wróżył nic dobrego. Już w tej chwili za oknem wystawowym zebrało się chyba ze sto osób. W ciągu paru minut, odkąd weszli do sklepu, tłum się podwoił. — Jakie przewidziane jest w takich razach postępowanie? — spytał nagle R. Daneel Olivaw. Baleya aż poderwało. — Po pierwsze to nie jest zwykły wypadek — odparł. — A co mówią przepisy? 38 Roboty zostały tu przydzielone w należytym trybie. Są prawidłowo zarejestrowane jako sprzedawcy. Więc wszystko zgadza się z przepisami. Rozmawiali szeptem. Baley starał się nadać sobie wygląd urzędowy i groźny. Wygląd Olivawa jak zwykle był bez wyrazu. — Wobec tego — rzekł R. Daneel — każ tej kobiecie, by dała się obsłużyć albo wyszła. — Mamy do czynienia z tłumem, nie z kobietą — szepnął kątem ust Baley. — Nie ma rady, trzeba wezwać pluton specjalny. — Powinien wystarczyć jeden przedstawiciel prawa, by obywatelom nakazać, co mają robić — odparł R. Daneel. Swoją okrągłą twarz zwrócił do kierownika. — Proszę otworzyć wejście. Baley już chciał chwycić R. Daneela za ramię, ale cofnął rękę. Gdyby w takiej chwili dwaj przedstawiciele prawa wdali się jawnie w spór, oznaczałoby to kres wszelkich możliwości spokojnego załatwienia sprawy. Kierownik zaprotestował milcząco i spojrzał na Baleya. Lecz Baley unikał jego wzroku. — Nakazuję to panu w imieniu prawa — rzekł niewzruszenie R. Daneel. — Ale Miasto — bełkotał kierownik — będzie odpowiadać za wszelkie szkody w towarach i urządzeniu. Zwracam uwagę, że działam tylko z rozkazu. Wejściowe pole mocy opadło; tłum wdarł się do środka. Rozległy się okrzyki zadowolenia. Tłum czuł się zwycięsko. Baley słyszał o podobnych rozruchach. Raz nawet był ich świadkiem. Widział, jak dziesiątki rąk unosiły w górę roboty, jak podawano sobie ich ciężkie, nie stawiające oporu ciała. Ludzie z pasją rzucali się na metalowe namiastki ludzi. Używano młotków, noży, pistoletów igłowych. Nieszczęsne metalowe ofiary zmieniały się w końcu w szczątki cewek i kawałki drutu. Bezcenne mózgi pozytonowe, wspaniałe dzieła ludzkiego umysłu, przerzucano sobie z rąk do rąk jak piłki; w mgnieniu oka stały się bezużyteczną masą. Wreszcie, skoro już duch zniszczenia rozpętał się na dobre, tłum zaczął niszczyć wszystko, co tylko znalazło się w jego zasięgu. Roboty w sklepie z obuwiem nie miały o tym, rzecz jasna, pojęcia. Ale gdy tłum runął naprzód, pisnęły i zasłoniły twarze ramionami niczym w jakimś pierwotnym, ogromnym wysiłku. Kobieta, od której wszystko się zaczęło, przerażona widokiem tego, co się dzieje, rozwarła w przerażeniu usta. — Dlaczego... Ale w tej samej chwili wciśnięto jej kapelusz na twarz, a jej głos zmienił się w pozbawiony wszelkiego sensu wrzask. — Panie sierżancie! — piszczał kierownik. — Proszę ich zatrzymać! Zatrzymać! W tym momencie przemówił R. Daneel. Choć nie znać było żadnego wysiłku, głos jego stał się nagle wyrazistszy niż ludzki. Oczywiście — pomyślał Baley po raz dziesiąty — przecież ni jest... — Ktokolwiek zrobi choć krok — rzekł R. Daneel — będzi zastrzelony. — Brać go! — zawołał ktoś z tyłu. Ale nikt się nie ruszył. STRONA 22R. Daneel wszedł spokojnie na krzesło, a stamtąd na szczyt gabloty. Kolorowe blaski, płynące z otworów pod stropem, nadawały jego zimnej i gładkiej twarzy jakiś nieziemski wygląd. Nieziemski — pomyślał Baley. R. Daneel odczekał chwilę. Całość obrazu była istotnie przejmująca. — Mówicie sobie — rzekł sucho R. Daneel — „ten człowiek trzyma w ręku neuronowy bat czy też pałkę. Jeśli rzucimy się wszyscy razem, pokonamy go i w najgorszym wypadku ktoś tam trochę ucierpi, a potem się wyleczy. Za to będziemy mogli robić, co się nam żywnie podoba, i niech licho porwie prawo i przepisy." Głos jego nie był ostry ani zły, a jednak imponował. Brzmiał jakąś ogromną pewnością siebie. — Mylicie się — ciągnął. — To, co trzymam w ręku, nie jest ani neuronowym batem, ani pałką, ale śmiercionośnym rozsadzaczem. A możecie być pewni, że zrobię z niego użytek i że nie będę celował nad waszymi głowami. Nim zdołacie mnie chwycić, zabiję was wielu, być może wszystkich. Mówię to z całą powagą i chyba tak wyglądam? Ktoś z brzegu poruszył się, ale ludzi już nie przybywało. Zjawiali się ciekawscy, inni pośpiesznie się wycofywali. Stojący najbliżej R. Daneela wstrzymywali oddech, byle tylko nie dać się wypchnąć naprzód gromadzie napierającej z tyłu. Nagle rozległ się gwałtowny szloch kobiety w dziwacznym kapeluszu. — Ja nic nie jestem winna! Dajcie mi wyjść! On nas pozabija! Zwróciła się w stronę wyjścia, ale przed nią stał zwarty mur ludzi. Padła na kolana, a milczący tłum powoli zaczął się cofać. 40 R. Daneel zeskoczył z gabloty i rzekł: — Idę teraz do wyjścia. Zabiję każdego, kto mnie dotknie. Zabiję wszystkich, którzy nie opuszczą sklepu. Ta kobieta... — Nie, nie! — wrzasnęła kobieta w kapeluszu. — Mówię panu, że nic nie jestem winna! Nie chcę tych butów! Chcę tylko iść do domu. — Ta kobieta — ciągnął Daneel — zostanie i będzie obsłużona. Ruszył powoli naprzód. Tłum znieruchomiał. Baley zamknął oczy. To nie moja wina — myślał z rozpaczą. — Zaraz zacznie się rzeź. Ale kto mi narzucił robota jako partnera? Kto nadał mu taką samą rangę jak moja? Mimo to sam nie wierzył tym usprawiedliwieniom. Mógł przecież powstrzymać R. Daneela na samym początku. Mógł w każdej chwili wezwać pluton specjalny. Tymczasem pozwolił R. Daneelowi przejąć odpowiedzialność i uczynił to z tchórzliwym uczuciem ulgi. A kiedy pomyślał, że R. Daneel panuje nad sytuacją, wypełniła go pogarda dla samego siebie. Robot panujący nad sytuacją... Nie słyszał żadnych szczególnych hałasów, nie słyszał krzyków, przekleństw czy jęków. Otworzył oczy. Tłum się rozchodził. Kierownik, już spokojniejszy, wygładzał pogniecione ubranie, porządkował zmierzwione włosy i pomrukiwał ze złością w stronę znikającego tłumu. Na zewnątrz rozległ się zgrzyt zatrzymującego się wozu policyjnego. Oczywiście — pomyślał Baley — kiedy jest już po wszystkim. Kierownik strząsał jakiś pyłek z rękawa. — Chyba już nie będzie żadnych dalszych przykrości? — spytał. — Nie będzie — odparł Baley. Bez trudu spławił wóz policyjny. Zjawili się wskutek alarmu spowodowanego przez kogoś z tłumu. Nie znali szczegółów zajścia, a sami widzieli, że na ulicy panuje spokój. R. Daneel odszedł na bok i bez jakiegokolwiek zaciekawienia patrzył na rozmowę Baleya z policjantami. Baley zaś tłumaczył, że zajście było bez większego znaczenia i całkowicie pominął rolę R. Daneela. Gdy wóz odjechał, pociągnął R. Daneela na bok. Stanęli pod murem jednego ze skrzydeł gmachu. STRONA 23— Nie myśl — powiedział — że chcę ciebie wykiwać. — Wykiwać? To taki wasz zwrot? — Bo nie powiedziałem o twoim udziale w zajściu. — Nie znam waszych zwyczajów. U nas zwykle podaje się pełny raport; ale u was może jest inaczej. W każdym razie uniknęło się rozruchów, a to jest chyba najważniejsze, prawda? — Może. Ale mnie chodzi o coś innego. — Baley mówił szeptem, starając się nadać mu jak najwięcej siły. — Żebyś mi tego nigdy więcej nie robił. — Nigdy więcej mam nie wymagać przestrzegania prawa? W takim razie po co w ogóle jestem? — Nigdy więcej nie celuj z rozsadzacza w ludzi. — I tak bym nie strzelił. Przecież wiesz dobrze, że jestem! niezdolny skrzywdzić człowieka. Ale, jak sam widziałeś, nie musiałem strzelać. I wcale nie spodziewałem się, że będę musiał. — To był czysty przypadek. Nigdy tego więcej nie próbuj. Mógłbym odstawić taki sam numer jak ty... — Odstawić numer? Co to znaczy? — Mniejsza z tym. Chodzi o sens, nie o słowa. Chodzi o to, że ja też mógłbym wycelować rozsadzacz w tłum. Miałem go przy sobie. Ale takiego ryzyka nie wolno nam podejmować. Było znacznie lepiej wezwać pluton specjalny, niż bawić się w bohaterstwo. R. Daneel zamyśli! się i pokręcił przecząco głową. — Chyba mylisz się, partnerze. W czasie szkolenia o cechach ludzi na Ziemi uczono nas, że w przeciwieństwie do mieszkańców Światów Zaziemskich, przywykli od urodzenia uznawać autorytet władzy. Wynika to zapewne z waszego sposobu życia. Jeden człowiek mówiący dość stanowczo i autorytatywnie całkowicie wystarczy, jak zresztą się okazało. Twoje pragnienie, by sprowadzić pluton specjalny, było w gruncie rzeczy tylko wyrazem chęci, żeby wyższa władza przejęła od ciebie odpowiedzialność. Przyznaję zresztą, że w moim własnym świecie to, co zrobiłem, byłoby niedopuszczalne. Długa twarz Baleya poczerwieniała ze złości. — Gdyby poznali, że jesteś robotem... — Byłem pewien, że nie poznają. — W każdym razie pamiętaj, że jesteś tylko robotem i niczym więcej! Takim samym jak ci sprzedawcy w sklepie z obuwiem. — Ależ to oczywiste. — I nie jesteś człowiekiem. — Baley wbrew własnej woli czuł, że musi się znęcać. 42 R. Daneel zamyślił się nad ostatnim zdaniem. — Różnica między człowiekiem i robotem — powiedział — nie jest może tak ważna jak między inteligencją i jej brakiem. — Może w twoim świecie — odparł Baley — ale nie na Ziemi. Spojrzał na zegarek i teraz dopiero zauważył, że jest już spóźniony blisko półtorej godziny. Czuł suchość w ustach i gnębiła go myśl, że R. Daneel wygrał pierwszą rundę. Wygrał ją, gdy on, Baley, stał bezczynnie na boku. Pomyślał o młodym chłopcu nazwiskiem Vince Barrett, którego zastąpił R. Sammy. Pomyślał o sobie, Elijahu Baleyu, którego R. Daneel mógłby z łatwością zastąpić. Do licha! Ojciec przynajmniej wiedział, że stracił posadę z powodu wypadku, który pociągnął za sobą szkody i śmierć kilku ludzi. Może nawet był winien — tego Baley nie wiedział. Ale wyobraził sobie, że usunięto go tylko po to, by zrobić miejsce dla fizyka mechanicznego. I nic nie mógłby na to poradzić! — Chodźmy — rzekł oschle. — Mam cię zabrać do domu. — Zrozum — powiedział R. Daneel — że nie jest rzeczą właściwą wprowadzać różnice o mniejszym znaczeniu niż stopień inteli... — Dobrze już — Baley podniósł głos. — Temat jest wyczerpany. A Jessie czeka na nas. — Podszedł do najbliższego sektorofonu. — Lepiej dam jej znać, że jesteśmy już w drodze. — Jessie? STRONA 24— Tak, to moja żona. Do licha — pomyślał Baley — akurat jestem w nastroju do rozmowy z Jessie. 4. Prezentacja rodziny Właściwie Baley zwrócił na nią uwagę przede wszystkim z powodu imienia. Spotkał Jessie na sektorowym przyjęciu świątecznym w roku ..02. Właśnie skończył szkołę, dostał pierwszą posadę i dopiero co wprowadził się do sektora. Mieszkał w jednej z kawalerek przylegających do sali zbiorowej 122A. Jak na kawalerkę była wcale niezła. Dziewczyna rozlewała poncz. — Nazywam się Jessie — powiedziała — Jessie Navodna. A ciebie jeszcze nie znam. — Baley — odparł — Lije Baley. Dopiero co sprowadziłem się do sektora. Przyjął szklaneczkę ponczu i uśmiechnął się machinalnie. Zrobiła na nim wrażenie osoby przyjaznej i miłej, więc został w jej pobliżu. Był tu nowicjuszem, a wiadomo, jakie to przykre uczucie znaleźć się na przyjęciu, kiedy wszyscy dokoła tworzą różne grupki, a samemu do żadnej się nie należy. Może później, kiedy sobie podpije, będzie się czuł lepiej. Na razie tkwił w pobliżu wazy z ponczem, popijał małymi łyczkami i patrzył na wciąż zmieniających się ludzi. — Pomagałam robić ten poncz — odezwał się tuż obok głos 44 I dziewczyny — więc mogę ręczyć za niego. Chcesz jeszcze szklaneczkę? Baley teraz dopiero zdał sobie sprawę, że trzyma pustą szklankę. Uśmiechnął się i powiedział: — Proszę. Dziewczyna miała owalną twarz i nie była specjalnie ładna, może z powodu trochę zbyt wydatnego nosa. Miała na sobie jakąś sztywną suknię, a kasztanowate włosy zwinięte były nad czołem w drobne loczki. Następną szklaneczkę wypiła z nim razem, co poprawiło jego samopoczucie. — Jessie — powiedział smakując jej imię w ustach. — To ładnie. Chyba nie masz nic przeciw temu, żebym cię tak nazywał? — Oczywiście. Jeżeli tylko chcesz. A wiesz, z czego to skrót? — Jessica? — Nigdy nie zgadniesz. — Nic innego nie przychodzi mi na myśl. Roześmiała się i powiedziała nieco przesadnym tonem: — Moje właściwe imię brzmi Jezebel. W tym momencie zainteresował się naprawdę. Odstawił szklaneczkę z ponczem i zapytał z przejęciem: — Rzeczywiście? — Zupełnie serio. Naprawdę się tak nazywam. Jezebel. Tak jest we wszystkich moich papierach. Rodzicom bardzo się podobało to imię. Sama była też wyraźnie z tego dumna, choć nigdy bodaj na świecie nie było osoby mniej pasującej do biblijnego imienia. — A ja nazywam się Elijah — rzekł z powagą Baley. — Chyba ci mówiłem? — Nie bardzo to zrozumiałam. — Elijah był największym wrogiem Jezebel — wyjaśnił. — Tak? — Z całą pewnością. Oczywiście w Biblii. — Aha! Nie wiedziałam o tym. Czy to nie zabawne? Spodziewam się, że ty nie musisz być przez to moim wrogiem. Od początku było rzeczą jasną, że nie ma o tym mowy. W pierwszej chwili zainteresował się nią tylko ze względu na ten dziwny zbieg imion. Ale później doszedł do wniosku, że Jessie jest miłą, a nawet ładną dziewczyną, o dobrym sercu. Szczególnie podobało mu się, że jest taka pogodna. Jego własny, sarkastyczny stosunek do życia wymagał przeciwwagi. Ale Jessie nigdy zdaje się nie przywiązywała znaczenia do posępnego wyglądu jego długiej twarzy. STRONA 25— Wielkie rzeczy! — mówiła. — Wyglądasz naprawdę jak bardzo kwaśna cytryna. Ale wiem, że w rzeczywistości wcale taki nie jesteś. Zresztą, gdybyś zawsze był uśmiechnięty jak ja, to w końcu nie moglibyśmy ze sobą wytrzymać. Bądź już taki, jaki jesteś, a ja też będę sobą. Jessie zawsze umiała powstrzymać Baleya od jakiegoś rozpaczliwego kroku. Wniósł prośbę o dwuosobowe mieszkanie i otrzymał warunkowy przydział z zastrzeżeniem zawarcia małżeństwa. Pokazał to Jessie i dodał: — Jeżeli się zgodzisz, to będę mógł wynieść się z mojej kawalerki. Bardzo mi tam niewygodnie. Nie były to może najbardziej romantyczne oświadczyny w świecie, ale Jessie się zgodziła. Baley pamiętał tylko jeden wypadek, kiedy zwykła pogoda opuściła Jessie; wiązało się to z jej imieniem. Zdarzenie nastąpiło w pierwszym roku po ślubie, gdy ich dziecko jeszcze nie przyszło na świat. Ściśle mówiąc, było to w tym właśnie miesiącu, kied Bentley został poczęty na podstawie wskaźnika inteligencji, karty cech wrodzonych i stanowiska Baleya w Departamencie Policji mieli prawo do dwojga dzieci, z których pierwsze mogło być poczęte w ciągu roku po ślubie. Zastanawiając się później nad tym, Baley doszedł do wniosku, że chwilowa nierówność usposobienia Jessie wiązała się z jej stanem. Jessie zaczęła coraz częściej narzekać, gdyż Baley wciąż podejmował się prac w godzinach pozabiurowych. — To bardzo nieprzyjemne — mówiła — że zawsze muszę jeść obiad sama. Baley był zmęczony i zirytowany. — A dlaczego masz siedzieć sama? — odparł. — Przecież w kuchni zbiorowej zawsze można dobrać sobie jakieś towarzystwo. Jessie wybuchnęła z miejsca. — Czy ty myślisz, że ja już nie mogę się nikomu podobać? Przypuszczalnie sprawiło to jego zmęczenie. Może awans kolegi szkolnego, Juliusa Enderbyego, który posuwał się szybko na46 przód, gdy Baley tkwił w tej samej randze. A może po prostu zirytował go nieco fakt, że Jessie przybiera tony swojej biblijnej imienniczki, choć w rzeczywistości nigdy do niej nie będzie podobna. Dość że odezwał się w sposób zjadliwy: — Myślę, że mogłabyś, ale wątpię, czy będziesz próbowała. Chciałbym, żebyś raz wreszcie zapomniała o swoim imieniu i była po prostu sobą. — Będę tym, czym zechcę. — Odstawianie biblijnej Jezebel do niczego nie prowadzi. A w ogóle czas, żebyś się dowiedziała, że twoje imię oznacza zupełnie co innego, niż ci się zdaje. Biblijna Jezebel była wierną i dobrą żoną. Nie miała żadnych kochanków, nie urządzała orgii i w ogóle zachowywała się bardzo przyzwoicie. Jessie patrzyła na niego ze złością. — To nieprawda. Mówi się przecież „wymalowana niczym Jezebel". Wiem dobrze, co to znaczy. — Tak ci się tylko zdaje. Po śmierci króla Ahaba, męża Jezebel, królem został jego syn, Jehoram. Jeden z dowódców, Jehu, zbuntował się i zamordował go. Potem pojechał do pałacu, gdzie mieszkała królowamatka, Jezebel. Królowa usłyszała, że Jehu nadjeżdża, i domyśliła się, że z pewnością chce i ją zabić. Ponieważ była dumna i odważna, umalowała twarz, ubrała się w najpiękniejszy strój i tak wyszła na spotkanie buntownika. Jehu kazał ją zabić i zrzucić z okna, ale przyjęła śmierć w sposób godny królowej. Dlatego tylko mówi się „wymalowana niczym Jezebel", choć mało kto wie, co te słowa znaczą. Następnego wieczoru Jessie odezwała się potulnym głosem: — Czytałam dzisiaj Biblię. — Co? — przez chwilę Baley nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. — Czytałam historię Jezebel. — Ach, Jessie, strasznie mi przykro, jeśli cię dotknąłem. To było zupełnie głupie z mojej strony.

opowiadanie science fiction o robotach